Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1996

MYŚLANE NOCĄ

Jak co roku o tej porze, cmentarze pełne są ludzi, którzy przychodzą z wizytą. Idą do swoich bliskich. Niosą kwiaty, świeczki, wieńce. Szeleszczą zeschłe liście i ciche rozmowy. Podświetlone płomykami tysięcy świec stoją na cmentarzach drzewa – może nagie, bo były już przymrozki, może płonące szkarłatem, sepią, głębokim złotem, bo było jeszcze ciepło. Jak porządnie wygląda taki cmentarz, jakie zadbane są groby, ile szacunku i miłości wyrażają napisy, tablice, pomniki... Każda wymieciona do czysta ścieżka świadczy o staraniu żywych, by umarłym było tu dobrze. I by w domu można było z czystym sumieniem myśleć o tych, którzy odeszli. Bo ostatni obowiązek wobec nich został spełniony należycie, a pamięć o nich co roku zostaje potwierdzona. Odeszli godnie i miejsce spoczynku mają godne.

Ale ja w tym roku nie chcę pójść na żaden cmentarz, gdzie jest tak, jak być powinno. Siedzę po ciemku wędrując myślą po naszej matce – Ziemi. I wszędzie spotykam umarłych. Tych, którzy nie leżą na cmentarzu, których nikt nie odwiedza, których szczątki leżą porozrzucane byle gdzie i byle jak. Tych, którzy umarli, bo myśmy na to pozwolili, którzy za naszym przyzwoleniem leżą byle gdzie i byle jak. Chrześcijanie i niechrześcijanie. Ludzie.

Popatrzcie na nich. Nie zamykajcie oczu, nie odwracajcie spojrzenia, nie uciekajcie. To nasi bracia i siostry. To nasze matki, ojcowie, nasze dzieci. Ich cierpienia i śmierć obciążają sumienia wszystkich ludzi. Bo to myśmy dopuścili, by ci, których wybieramy na rządców świata, których opłacamy z naszych podatków, których rozkazów słuchamy – w pogoni za sławą, zyskiem, władzą wciąż na nowo rozpalali nowe ogniska wojen.

Siedzę po ciemku i myślę. Czy zdarza się, by komuś po przeczytaniu doniesień z kolejnej rzezi wśród plemion Hutu i Tutsi odechciało się zjeść obiad, pójść do kina, położyć się spać? Czy zdarza się komuś wejść do pokoju dzieci i połamać synkowi tak realistycznie terkoczącą zabawkę – karabin maszynowy, z którego przed chwilą „pozabijał” wszystkich kolegów na podwórku? Czy oglądając w telewizji reportaż z Czeczenii zdarza się komuś zapłakać na widok skamieniałej twarzy ojca trzymającego na rękach poszarpane ciało dziecka? Czy zdarza się komuś... Nie, nic takiego nikomu się nie zdarza. Papier gazetowy jest biały, litery na nim czarne, krwi nie widać. Obraz na ekranie jest tylko obrazkiem w ramce, nie czuć trupiego zapachu, nie można potknąć się o czyjąś oderwaną rękę czy jelita młodziutkiego żołnierza. Wojna przychodzi do naszych domów bezosobowa, cudza śmierć jest nierealna, pozostajemy sterylni, odbieramy jedynie informacje. I nic z tego nie wynika.

Ale co właściwie miałoby wyniknąć? Czy jeden człowiek może coś zrobić dla świata? A dziesięciu ludzi? Może dziesięć tysięcy, może milion? Czy znalazłby się milion ludzi dobrej woli? Milion sprawiedliwych? Milion ludzi miłujących swoich braci? No, myślę sobie siedząc tak po ciemku, chyba można by znaleźć nawet więcej niż milion. Tylko co z tego? No właśnie, co z tego?

Prawie dwa tysiące lat temu przyszedł na świat pewien Człowiek. Był ubogi i miał do zaofiarowania tylko Słowo. Na początku był sam. Tylko On jeden. Potem dołączyli do Niego uczniowie. I było ich coraz więcej i więcej. Ale żaden z nich nic nie znaczył w świecie możnych władców. Byli ubodzy, a zawody ich nie cieszyły się specjalnym poważaniem. Ot, jakiś rybak, jakiś celnik, nic wielkiego. A przed swoją śmiercią ten Człowiek, który na początku był sam jeden, powiedział do nich: „Ja zwyciężyłem świat” (Jn 16:33). I to była prawda. Uczniowie i ci, którzy Go słuchali, rozeszli się po całym świecie, by – znienawidzeni, prześladowani, torturowani, kamienowani – głosić uparcie Dobrą Nowinę. Po dziś dzień nazywają ich chrześcijanami, tak jak po raz pierwszy nazwano uczniów Jezusa w Antiochii. Żyją dziś niemal we wszystkich zakątkach świata i jest ich ogromna rzesza. Nas jest ogromna rzesza. I znowu z ciemności dochodzi mnie pytanie: I co z tego? Co z tego wynika dla świata?

Dziesiątki tysięcy ludzi mających władzę na wszystkich szczeblach społecznej drabiny nazywa siebie chrześcijanami. Czy są z tego powodu znienawidzeni albo prześladowani? Nie. Nie? To bardzo źle. Czyż Chrystus nie powiedział: „Gdybyście byli ze świata, świat miłowałby to, co jest jego; że jednak ze świata nie jesteście, ale Ja was wybrałem ze świata, dlatego świat was nienawidzi” (Jn 15:19)? Cóż więc mamy myśleć sami o sobie, gdy świat wcale nas nie nienawidzi, gdy wybiera chrześcijan na przywódców, a oni swoim działaniem zyskują jego poklask, albo gdy odnosi się do nas obojętnie, jako że w tłumie nie różnimy się niczym od ludzi, którzy nigdy nie słyszeli tych słów: „Dana mi jest wszelka moc na niebie i na ziemi. Idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, ucząc je przestrzegać wszystkiego, co wam przekazałem. A oto Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mat. 28:18-20)?

On jest z nami. Ale czy my jesteśmy z Nim?

Za oknem już noc. Odwiedzający cmentarze dawno wrócili do swoich domów. Ale ja nie chcę wracać ze swojej wędrówki po Ziemi. Aż do świtu zostanę gdzieś tam, gdzie wśród gruzów leży nie pogrzebana matka tuląc do piersi niemowlę, gdzie na polu chłopak z karabinem patrzy niewidzącymi oczami w niebo, gdzie obok ruin kościoła ojciec wygrzebał gołymi rękami płytką dziurę na grób dla swojej córki i nagle pojął, że musi kopać głębiej, bo ona przecież brzemienna...

Chcę być tam przy nich myślą aż do świtu. Nic innego nie mogę dziś zrobić. Nikt z nas nie może nic zrobić, dopóki nie pojmiemy sercem i umysłem, że aby być naprawdę chrześcijaninem, nie wystarczy nim być tylko dla siebie, dla swoich najbliższych, dla swojego zboru. Chrystus powiedział: „Wy jesteście światłością świata; nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapalają też świecy i nie stawiają jej pod korcem, lecz na świeczniku i świeci wszystkim, którzy są w domu. Tak niechaj świeci wasza światłość przed ludźmi...” (Mat. 5:14-16).

Czy ośmielimy się powiedzieć, że rzeczywiście świeci?

Wanda Mlicka