Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

8 / 1997

MYŚLANE NOCĄ

Ja dałem im słowo Twoje, a świat ich znienawidził, ponieważ nie są ze świata, jak ja nie jestem ze świata.
Jn 17:14

Jakie to było czytelne: świat i wyodrębniona z niego garstka chrześcijan, którzy nie byli ze świata, jak nie był z niego ich Nauczyciel, Jezus Chrystus. Ostro zarysowane granice, jasna świadomość zasad, obowiązków, zakazów i nakazów. Słowo i miłość Boża z jednej strony – doświadczanie nienawiści świata z drugiej. I oto minęły stulecia, zamknęło się jedno tysiąclecie, dobiega kresu drugie i wszystko uległo zatarciu. Świat – ten, który tak lubią przywoływać media: „świat wstrzymał oddech, czekając na wynik”, „świat pozostał obojętny”, „świat zareagował oburzeniem” – świat ten więc, ongiś niewielki, dający się ogarnąć myślą, to dziś gigantyczne zbiorowisko coraz mniej różniących się od siebie ludzi. Jeżeli są w nim grupy mające jakąś wyraźną osobowość, dzięki której można je wyodrębnić z tła, to nie są nimi chrześcijanie. I przestaliśmy się różnić aż tak znacząco od reszty świata, by świat ten chciał nas nienawidzić. A chociaż jest nas bardzo dużo, ilość w żaden sposób nie chce zmienić się w jakość raczej wręcz przeciwnie.

Jesteśmy więc w tym świecie rozmyci, roztopieni, wessani przezeń i prawie nie do odróżnienia. Mieliśmy iść i nauczać, czyniąc uczniami wszystkie narody... Mieliśmy być solą ziemi... Mieliśmy być światłością świata... Czy jesteśmy? Czy uczymy innych przykładem własnego życia ? Czy przypadkiem nie ograniczamy się do bicia piany – jak wielu z tych, którzy nas otaczają (tyle tylko, że używamy do tego trochę innych niż oni składników, bo świat bije pianę zwykłymi słowami, a my posługujemy się Słowem Bożym)?

Uważacie, że to nieprawda? A czymże innym można wytłumaczyć to, co dzieje się na świecie? Przecież już dawno przestaliśmy być garstką, w różnych miejscach na ziemi stanowimy większość, są „narody chrześcijańskie”, „kraje chrześcijańskie”, bywają „rządy chrześcijańskie”, nie mówiąc już o partiach i co z tego? Czy wśród tych narodów, czy w tych krajach jest inaczej niż wszędzie indziej? Nie. Dlaczego?

Być może wielu chrześcijan cierpi na brak konsekwencji. To, co wyznają słowami, nie przekłada się na czyny, tak jakby samo mówienie pewnych formułek było wystarczającą daniną złożoną Panu Bogu, który już sam będzie wiedział, co z tym zrobić dalej. Świat nie widzi powiązania między tym, co w niedzielny poranek może usłyszeć z ust chrześcijanina w jego kościele, a tym, co ten chrześcijanin czyni w dni powszednie. Sądzę, że już sama ta sprzeczność wystarczy, by świat nie traktował nas poważnie, by głoszone przez nas Słowo Boże uważał za coś w rodzaju deklaracji przedwyborczej i kamuflażu.

Zanotowałam sobie kiedyś słowa Daga Hammarksjölda, sekretarza generalnego ONZ, który zginą! tragicznie w katastrofie lotniczej, lecąc w 1961 roku z misją pokojową, a więc na ratunek ludziom: „Bóg nie umiera w dniu, kiedy przestajemy wierzyć w osobowe bóstwo, lecz my umieramy, kiedy nasze życie przestaje być rozświetlone przez nieustającą, codziennie odnawianą promienność cudu, której źródło znajduje się poza wszelką racją”.

A więc może nie brakuje nam konsekwencji, ale zatraciliśmy zdolność odczuwania nieustannej promienności cudu, jakim było przyjście na świat Jezusa ? Może nasze życie przestało być rozświetlane od wewnątrz i umarliśmy, nic o tym nie wiedząc? Może dlatego tak niewiele udaje nam się dokonać, że nikomu z nas nie przyjdzie do głowy, by na wizytówce obok innych tytułów umieścić „chrześcijanin”? Rzadko się dziś zdarza, by ktoś umierał za wiarę. To przywilej misjonarzy w dzikich krajach. Mówiąc „dziki” mam na myśli „niecywilizowany”. Tam się to, owszem, niekiedy zdarza. Albo w czasie wojny, słowem w jakichś ekstremalnych okolicznościach czy miejscach. Ale wcale nie jestem pewna, co w krajach wysoce cywilizowanych – a w dodatku uważających się za chrześcijańskie – spotkałoby człowieka, który uparłby się działać bezkompromisowo w duchu prawdziwego chrześcijaństwa. Wszak uśmiercić można w różny sposób i niekoniecznie musi to być śmierć fizyczna. Do zaryzykowania takiego męczeństwa potrzebny jest jednak zupełnie inny i o wiele rzadziej spotykany rodzaj odwagi niż ten, który pozwala godnie stanąć twarzą w twarz ze lwem. Potrzebna jest odwaga cywilna, gotowość narażenia się na kpiny, niekiedy na ostracyzm, na zupełne osamotnienie, na utratę wiarygodności (co w tym wypadku stanowi szczególny paradoks!).

Czyż nie okrzyczano by wariatem człowieka, który na forum międzynarodowym zechciałby storpedować jakieś układy, jakieś transakcje, jakieś umowy nie w imię swoich własnych egoistycznych interesów, tylko w imię miłości bliźniego? Czy ktokolwiek w dzisiejszym świecie uwierzyłby, że będąc normalnym można poświęcić na przykład swoją karierę czy, uchowaj Boże, konto w banku tylko z tego powodu, że jest się chrześcijaninem przestrzegającym Bożych przykazań? Czyż może więc dziwić, że dzisiejszy chrześcijanin przestrzega przykazań Bożych ukradkiem, po cichu, w czterech ścianach domu i – powiedziałabym – z uczuciem pewnego skrępowania?

„A gdyby było nas dwóch?” – spytała z nadzieją w głosie Osoba Niezupełnie Pełnoletnia, z którą podzieliłam się tymi myślami. Cóż, gdyby było nas dwóch, to prawie na pewno znalazłby się i trzeci; i może tak by to poszło, aż okazałoby się, że jest nas znowu garstka...

Ba, ale któż zechce być tym pierwszym?

Wanda Mlicka