Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1997

MYŚLANE NOCĄ

On wie, jakim tworem jesteśmy, pamięta, żeśmy prochem.
Ps. 103:14

Dzień pamięci o Nieobecnych, obchodzony rok rocznie o tej samej jesiennej porze, kiedy pod naszym północnym niebem na wszystko, co żyje, pada cień smutku nieuniknionego przemijania, w mojej myśli zapisany jest jako ciąg znaczących drogę życia kamieni, różniących się między sobą barwą, ciężarem, wielkością, kształtem, rodzajem powierzchni. Gdy dotykam ich wspomnieniem, widzę, jak niepodobne są jedne do drugich.

Te z lat dziecięcych były lekkie, o powierzchni rzewliwie jedwabistej od zanurzania się w nastroju niezrozumiałej, ale żywo odczutej melancholii dorosłych, którzy szli na warszawskie cmentarze pomodlić się i zapalić znicze na jakimś opuszczonym grobie niejako w zastępstwie, bo z myślą o własnych zmarłych, leżących w mogiłach za wschodnią granicą. W latach wczesnej młodości melancholia tego dnia była już bardziej świadoma, wciąż jednak bezosobowa, obejmująca wszystkich, którzy odeszli, żalem, że odejść musieli; i te kamienie obciągnięte były pokrowcem z materiału w cyprysy i anioły o tragicznych twarzach. Nieosobiste smutki młodości potrzebują koturnów.

Lata wojny i okupacji obdarły moje kamienie z wszelkich osłon, ich powierzchnia świadczyła już tylko surową prawdę, a kładąc na nich rękę czułam, jak pokryte są gęsią skórką lęku. I były bardzo ciężkie. Z każdym następnym rokiem, z każdą kolejną stratą kogoś bliskiego ciężar ich zwiększał się, a szorstka powierzchnia dotkliwie raniła. Aż w pewnej chwili, gdy dojrzałam do zrozumienia tego, co działo się poza obszarem obejmującym moich najbliższych, gdy obszar ten nagle poszerzył się i objął mój naród, a potem ludzi poza granicami mojego kraju – stanęłam w obliczu kopca pokrytych krwią kamieni, których już ani zliczyć, ani osobną myślą uczcić nie było można. I tak teraz, co roku, kamieni tych z każdym pakietem informacji ze świata przybywa, a w ostatnich dwóch latach wiele telefonów donosiło mi, że przybył jeszcze jeden kamień mojej osobistej straty.

Cóż począć z takim nieobjętym stosem raniących serce kamieni? Żyć dalej, spychając je w najdalszy zakątek niepamięci i tylko raz do roku wydobywając na światło świadomości, by przekonać się, że niektóre kamienie zwietrzały i rozsypują się w rękach? By stwierdzić, że niejeden stracił kanciaste kształty, a jego powierzchnia stała się obojętnie gładka i trzymając go w dłoniach, trzyma się już tylko beznamiętną informacją: tak kiedyś było? By przekonać się, że żywa krew na kamieniach zaschła i o milionach bezimiennych zmarłych świadczą już tylko martwe brązowe plamy?

Przywykliśmy mówić, że czas leczy wszystkie rany i że o tych, którzy odeszli, mówi się w czasie przeszłym. Przez nie zaleczoną ranę rzeczywiście wraz z krwią uchodzi życie, więc jeśli przeznaczono komuś żyć dalej – rana musi się zasklepić. Pozostają blizny. I one, na szczęście, mogą boleć nie tylko wtedy, gdy zanosi się na deszcz. Zastanawia mnie natomiast brak sprzeciwu wobec czasu przeszłego, którego używa się mówiąc o zmarłych, a raczej mówiąc o uczuciach dla nich. Jak mogę powiedzieć: „kochałam moją Matkę”, wyrzucając tę miłość w czas przeszły, już dla mnie miniony, jako coś, co śmierć unicestwiła? Odczuwam to jako niesprawiedliwość, odebranie człowiekowi, który dał mi życie i obdarzył swoją miłością – prawa do mojej miłości teraz, gdy odszedł. Bo wolno mi powiedzieć: „pamiętam moją Matkę”, a więc pamiętam ją w teraźniejszości, w chwili, gdy to mówię, ale muszę dodać: „kochałam ją” – w czasie przeszłym, tak jakby to uczucie odeszło wraz z nią, na zawsze...

A w ogóle, odebraliśmy śmierci jej dostojeństwo i to w dwojaki sposób. Chcąc odsunąć świadomość nieuchronności tego wydarzenia w odniesieniu do nas samych, surową prawdę ubiera się w słodko-ckliwe frazesy, w cekiny – te błyszczące, kolorowe blaszki naszywane na stroje cyrkowe, pacykując twarz zmarłego tak, by przypominała bezmyślne oblicze lalki Barbie, trywialnie fałszując nieodłączną, podstawową cechę śmierci – powagę i odbierając jej istotną właściwość: indywidualne, godne przejście przez bramę wiecznego spokoju. Taki był tytuł emitowanego w telewizji we wrześniu filmu dokumentalnego Thomasa Stendurupa. I tu dochodzimy do drugiego sposobu znieważania zmarłych.

Pokazano w nim odwrotność lukrowania śmierci, które mimo wszystko wyraża szacunek dla umarłego i jego rodziny w dążeniu, by wyglądał jak najlepiej i taki pozostał w pamięci ludzkiej. Film natomiast pokazuje ekshumację szczątków ludzkich na Kubie, dokonywaną przy udziale rodziny, obowiązkowo w dwa lata po pogrzebie. W ten prosty sposób państwo rozwiązuje problem przepełnionych cmentarzy bez ponoszenia kosztów własnych, bo to rodzina musi zapłacić za pracę przy rozkopywaniu grobu i za dostarczoną przez państwo skrzynkę nazywaną „małą trumienką”. A co dzieje się, spytacie, gdy już robotnicy wytrząsną do niej kości i resztki ubrań z prawdziwej trumny? No cóż, widywałam takie skrzynki w sklepach z materiałami żelaznymi, a trzymano w nich na przykład gwoździe. I na cmentarzu jest duży magazyn, w którym ustawia się te skrzynki jedną na drugiej, tyle tylko, że zamiast napisów „gwoździe”, „śrubki” i tak dalej, grubym flamastrem nagryzmolono imię, nazwisko i datę śmierci. I nie pytajcie mnie, co dzieje się ze skrzynkami, gdy magazyn zapełni się pod sam sufit – tego w filmie nie powiedziano. Pokazano natomiast pomyłki, gdy robotnicy otworzyli jakiś grób nie w kolejności numerów wywrzaskiwanych przez nadzorczynię tej pracy. I pokazano twarze i ręce ludzi stojących nad szczątkami swoich bliskich w kamiennym milczeniu.

Tak oto na różne sposoby profanujemy życie i śmierć, i wydaje mi się, że słyszę świętego Pawła, jak patrząc na nas z nieba, powtarza szeptem: „Nie masz, kto by rozumiał, nie masz, kto by szukał Boga. (...) Nie ma bojaźni Bożej przed ich oczyma” (Rzym. 3:11.18).

Wanda Mlicka