Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

10 / 1998

MYŚLANE NOCĄ

W dniu, kiedy śmierć zapuka do twoich drzwi, co jej ofiarujesz? O, postawię przed gościem pełne naczynie mego życia; nie dam mu odejść z pustymi rękoma.
Całe słodkie winobranie moich dni jesiennych i nocy letnich, cały zysk i pokłosie mego pracowitego u schyłku dni moich postawię przed nią, kiedy śmierć zapuka do moich drzwi.

Rabindranath Tagore

Jakiż spokój, godność, poczucie spełnienia i harmonia promieniują z tych słów. Dlaczego ten człowiek, spoglądając wstecz u schyłku dni swoich, mógł tak podsumować życie i przyjąć śmierć jak z dawna oczekiwanego, czcigodnego gościa? No właśnie – dlaczego?

Może dlatego, że czy człowiek wierzy w reinkarnację i stara się żyć tak, by każde jego następne wcielenie było doskonalsze, czy też wierzy w usprawiedliwienie z wiary, która przez uczynki staje się doskonała (Jak. 2:22) – zawsze u źródła jego poczynań jest dążenie do doskonałości. Czy można choćby zbliżyć się do doskonałości bez osiągnięcia wewnętrznej harmonii między myślą, pragnieniem i działaniem? Czy można z kolei osiągnąć wewnętrzną harmonię, nie czując się cząstką świata, który stworzył Bóg, i nie czując całym sobą przynależności do Dzieła Stworzenia? Wyobrażam sobie czasem wszechświat jako nieskończenie wielką orkiestrę, której dyrygentem jest Bóg. Są w niej wszelkie instrumenty muzyczne od najgłośniejszych do najcichszych. I choć wiem, że jestem tym najmniejszym dzwonkiem w instrumencie zwanym „dzwonkami” (w niewielkim drewnianym pudle ułożone są stalowe płytki, w które uderza się małymi młoteczkami o główkach ze stali, i można w ten sposób wydobyć dźwięk tak cichy, że przypomina szelest wody spływającej po kamieniach), to wiem również, że fałszywe brzmienie nawet tego małego dzwoneczka psuje harmonię Bożej symfonii.

Kiedy nad tym rozmyślałam, przypomniał mi się artykuł przeczytany wiosną („Życie i Praca”, dodatek dziennika  „Życie”, z 25-26 kwietnia br.). Autorka, Katarzyna Wypustek, opisuje występujące u nas od niedawna zjawisko frustracji 30-40-letnich „ludzi sukcesu”, którzy w kilka lat po ukończeniu studiów wspięli się na sam szczyt kariery, zajmując najwyższe stanowiska w finansach, bankowości, informatyce, marketingu itp. Nastawieni od chwili wyboru drogi życia wyłącznie na sukces, widzieli przed sobą jeden cel: ja sam na szczycie. I oto siedzą tam teraz, dysząc ciężko po morderczym wysiłku wspinaczki, i rozglądają się wokół. Co widzą? Swoich równolatków, również zwycięzców wyścigu, siedzących – każdy sam na swoim szczycie – i rozglądających się wokoło. Każdy osiągnął cel. Każdy ma pokaźne konto, parę samochodów, willę, wolny wstęp do ekskluzywnych fitness-clubów. No i oczywiście dużą wiedzę w swojej dziedzinie. Aha, i gdzieś tam w tle jest jeszcze rodzina, z którą uda się może wreszcie wyjechać na te dwa tygodnie urlopu do jakiejś modnej w tym roku miejscowości, wszystko jedno gdzie, byle było luksusowo i gdzie będą ci inni, z sąsiednich szczytów. Po dwóch tygodniach wrócą... I co dalej? Nic. Pustka. Ciągle to samo. Nie ma już do czego dążyć, jeśli cel został w pełni sił twórczych osiągnięty i jeśli tym celem byłem tylko „ja sam na szczycie”.

Słodkie winobranie dni jesiennych przyszło w środku lata i wcale nie smakuje słodko. Oczywiście jest jeszcze mnóstwo innych, wyższych szczytów w okolicy, ale – żeby wspiąć się na nie – trzeba by najpierw zejść na sam dół i zacząć znowu od podnóża, od zdobycia kwalifikacji. Znowu być Nikim... Nikim? To chyba w tej postawie kryje się przyczyna pustki odczuwanej przez większość ludzi, którzy wszystkie swoje myśli i siły od wczesnej młodości poświęcali wyłącznie dążeniu do sukcesu rozumianego jako osiągnięcie pozycji i pieniędzy. Gdyby nie znaleźli się szybko tam, gdzie są – byliby w swoim odczuciu nikim. Ale kim właściwie są teraz, sami na swoich wytęsknionych szczytach?

Widzę ich jako ludzi smutnych, bo dotkniętych dotkliwym brakiem wewnętrznej harmonii. W drodze do kariery zgubili mnóstwo rzeczy, których nie można kupić za żadne pieniądze. Rzeczy niezbędnych do pełnego życia i bardzo trudnych do odzyskania dla kogoś, kto stał się doskonały w jednym tylko wymiarze. Bo taki człowiek nie umie już i nie ma czasu być ojcem, mężem, przyjacielem. Jest sam.

Nasz wiek dwudziesty, który na grzbiecie techniki wjeżdża właśnie z tryumfalnym wrzaskiem w trzecie tysiąclecie, zapisze się w historii nie tylko jako czas ogólnego przyzwalania na ludobójstwa wszelkiego kalibru i rodzaju, ale również jako czas wielkiego  dysonansu i zaburzeń harmonijnego rozwoju u poszczególnych ludzi i całych narodów. Obłędny pęd do sukcesu i konsumpcji, ślizganie się po powierzchni życia byle dalej, byle prędzej nie pozwala na myślenie o czymkolwiek oprócz tego, by się nie potknąć i zdążyć przed innymi. „Spiesz się powoli” – mawiali nasi przodkowie, i może nie bez racji...

A oto przyczynek do tego, co mi się w ostatnich nocach myślało:

W którymś telewizyjnym dzienniku pokazano obchody urodzin najstarszego ponoć goryla na świecie. Działo się to w ZOO gdzieś w Stanach Zjednoczonych. Goryl dostał ogromny tort, a przed wybiegiem solenizanta zgromadził się spory tłumek dorosłych i dzieci. Śpiewano gromko  „happy birthday to you”, wszyscy krzyczeli, wiwatowali, podskakiwali i machali rękami. A goryl? Otoczony swoim małpim potomstwem, siedział na trawie w postawie pełnej godności, nie bacząc na podsuwany tort zajadał banana i poważnym wzrokiem oglądał z uwagą miotających się za ogrodzeniem ludzi. O, do licha – pomyślałam sobie wtedy – to w końcu z której strony siatki są małpy?

Do dziś nie jestem tego pewna.

Wanda Mlicka