Drukuj

5 / 1994

MYŚLANE NOCĄ

Dlatego zginam kolana moje przed Ojcem,
od którego wszelkie ojcostwo na niebie i na ziemi bierze swoje imię...

Ef. 3:14.15

Jakie to szczęście, że „całe stworzenie", które wespół z nami wzdycha i boleje wyczekując wyzwolenia z niewoli skażenia, że to całe stworzenie nie rozumie ludzkiej mowy i nie może ogarnąć rozumem poczynań człowieka. Jakże bowiem ten pełen pychy ssak, którego panowaniu Bóg poddał ziemię i wszystko, co na niej stworzył, musiałby się wstydzić przed byle gryzoniem czy ptakiem, gdyby mogły one pojąć, co naprawdę oznacza ogłoszenie roku 1994 rokiem rodziny. Zamysł, któremu patronują między innymi ONZ i papież Jan Paweł II, jest oczywiście jak najbardziej godny uznania, a u podłoża jego leży serdeczna troska, niepokój i stwierdzenie pilnej potrzeby działania. Ale czy już samo to, że istnieje taka potrzeba, nie jest czymś przerażającym? W jakże rozpaczliwym położeniu znalazł się człowiek, do czego doprowadził, że światowe autorytety uznały za konieczne zwrócić uwagę swoją i całej ludzkości na tak, zdawałoby się, oczywistą i naturalną, a zarazem podstawową i elementarną cząstkę życia ziemskiego, jaką jest rodzina. To tak, jakby któryś tam rok ogłosić rokiem oddychania. Co napisawszy, pomyślałam sobie, że jeśli nadal tak będziemy zatruwali powietrze, to za ileś lat nikt, być może, nie uzna tego za absurd!

Ogłoszenie dnia, tygodnia czy roku troski o kogoś lub o coś świadczy przeważnie albo o tym, że podejmowane na niższym szczeblu próby naprawienia istniejącego stanu rzeczy zawodzą i trzeba „odgórnie" wszcząć szeroko zakrojoną akcję uświadamiającą, albo o tym, że przedmiot zainteresowania znalazł się już w tak katastrofalnym stanie, iż trzeba ogłosić alarm trzeciego stopnia. Wszakże i o jedność chrześcijan co roku wierni na całym świecie modlą się przez tydzień dlatego, że jedność ta pozostawia wiele do życzenia, a dni odśmiecania Tatr czy lasów dowodzą, że poziom śmieci po raz kolejny przekroczył granicę tolerancji miłośników przyrody. I tak dalej. Ale to, że w ogóle powstaje konieczność inicjowania takich czy innych akcji świadczy też o braku systematycznego, przemyślanego zajmowania się taką czy inną sprawą, świadczy o poważnych zaniedbaniach wychowawczych w tej czy innej dziedzinie życia. Należy więc może zastanowić się, czego zaniechaliśmy, jeśli chodzi o rodzinę. I czy zaniechanie to świadczy o nieudolności, czyobeztrosce i braku poczucia odpowiedzialności ze strony rodziców i Kościołów.

Ważnym pytaniem wydaje mi się przede wszystkim pytanie o rzeczywistość, w jakiej żyjemy. Nie o tę zewnętrzną, ale tę najbardziej własną, domową – rodzinną właśnie. Przywołane tu na początku słowa św. Pawła mówią pośrednio, że rzeczywistość chrześcijańskiej rodziny jest rzeczywistością teomorficzną, że ma swoje podstawy w ojcostwie Boga: „Dlatego zginam kolana moje przed Ojcem, od którego wszelkie ojcostwo na niebie i na ziemi bierze swoje imię...". Wszelkie ojcostwo... Czy zawsze chrześcijanin, zakładając rodzinę, zdaje sobie w pełni sprawę, jak bardzo zobowiązujące są te słowa i do czego właściwie zobowiązują przyszłych rodziców? I czy pamięta o tym kształtując później rzeczywistość swojej rodziny?

Od zarania dziejów człowiek naruszał porządek ustanowiony przez Boga. Do porządku Bożego należy również małżeństwo: „Dlatego opuści mąż ojca swego i matkę swoją i złączy się z żoną swoją, i staną się jednym ciałem" (I Mojż. 2:24), i należy rodzina: „Rozradzajcie się i rozmnażajcie się..." (I Mojż. 1:28). Zakłócając jakikolwiek porządek, wprowadza się na jego miejsce nieporządek. Z nieporządkiem w szafie można sobie poradzić własnymi siłami. Ale co się dzieje, gdy człowiek zakłóci ład ustanowiony przez Boga?

W wielkiej cenie jest ostatnio słowo „wolność". Domagamy się wolności narodów, wolności jednostki, wolności słowa, wolności wszelkich poczynań. W dodatku do „Życia Warszawy" pod tytułem „Exlibris" (luty 1994, nr 45) wpadło mi w oko takie oto zdanie z listu Leopolda Tyrmanda do Leszka Zawiszy:

„Zawsze wydawało mi się, że więcej jest ludzkiej wolności, wewnętrznej i społecznej, w pojęciu ładu i porządku niż w upojnym niszczeniu wszelkich więzów i odpowiedzialności, że wolność, osobista i publiczna, jest bez solidnych autorytetów farsą".

Wielce słuszne wydały mi się te słowa i pasujące do tych tu rozmyślań. Czy nie stąd się biorą nieszczęścia i tragedie wielu małżeństw i rodzin, że człowiek postrzega wolność jako samowolę i usiłuje stargać wszelkie krępujące go więzi, zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność? A kiedy już strząśnie z siebie to wszystko, o czym mniemał, że jest przeszkodą na drodze do wolności, wyrusza samotnie pod pustym niebem, nagi i bezbronny, bo odarty z tkanki swojego życia, ale triumfujący, ponieważ sądzi, iż teraz może już robić wszystko, co mu się zamarzy. Nie wie jeszcze w tej pierwszej chwili upojenia, że złapany został w sidła samowoli i że „czemu [...] ktoś ulega, tego niewolnikiem się staje" (II Ptr. 2:19). Niewolnikiem, a więc i sługą... A przecież wybierając samowolę, którą pomylił z wolnością, chciał przede wszystkim uwolnić się od obowiązku służenia swojej rodzinie. I często chodzi tu nie tylko o materialny aspekt służenia.

Nim zacznę myśleć dalej, również – jak przystało w tym roku – o rodzinie, przyrzekam poczytać, co w Biblii powiedziane jest o wolności i o służeniu. Bo te pojęcia wydają mi się niezmiernie ważne właśnie w rozważaniach o małżeństwie i o rodzinie.

Wanda Mlicka