Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

6 / 1994

MYŚLANE NOCĄ

Bo wy do wolności powołani zostaliście, bracia; tylko pod pozorem tej wolności nie pobłażajcie ciału, ale służcie jedni drugim w miłości.

Gal. 5:13

Ciekawe, że wolność, zdaniem Pawia, to służenie drugiemu człowiek owi w mii ości i zarazem dyscyplina w stosunku do siebie samego. Można by sądzić, że jedno i drugie jest przeciwieństwem wolności, i rzeczywiście, wielu ludzi żywi takie przekonanie, szczególnie jeśli chodzi o „służenie”, które ponadto uchodzi za coś poniżającego. Wprawdzie można bez ujmy pracować w usługach, w służbach specjalnych, można usługiwać w restauracji, a nawet być u kogoś służącym, ale zważcie, że zawsze chodzi tu o obsługiwanie, o pracę, za którą otrzymuje się wynagrodzenie. Czy ii zawsze coś za coś. I bez miłości.

W poprzednich moich rozmyślaniach na temat rodziny napisałam, że ważne wydają mi się tu dwa pojęcia: wolność i służenie. Obydwa zawarł Paweł w Liście do Galacjan. A o wolności powiedział tam jeszcze i to, że „Chrystus wyzwoli! nas, abyśmy w tej wolności żyli” (Gal. 5:1). Wyzwoli! nas płacąc najwyższą cenę i można by sądzić, że każdy chrześcijanin będzie chronił w sobie tę wolność jak największy skarb. A o służeniu powiedział Jezus: „Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służy!...” (Mat. 20:28). Można by więc sądzić, że każdy chrześcijanin będzie wyciągał z tych Jego słów wnioski dla swojej prywatnej drogi naśladowania.

Mamy zatem, będąc wolni, służyć jedni drugim, czyniąc to ponadto „w miłości”. I nie licząc na zapłatę. Okazuje się jednak, że jest to bardzo trudne, nawet w rodzinie.

Jak wolność mylona jest często z samowolą, tak „służenie komuś” myli się ludziom z obsługiwaniem. Obsługujący zobowiązuje się do rzetelnego wykonania zleconej usługi, obsługiwany – do rzetelnej za nią zapłaty. I w porządku. Są strony, jest umowa. Ale jeżeli taki układ pojawia się w rodzinie? Czy nie jest to sygnałem, że ten dom zbudowany został na piasku? Że tę rodzinę łączy tylko wspólny interes i brak w niej więzi, którą tworzy dzień po dniu radość służenia sobie nawzajem? Służenie nie tylko ugotowaniem obiadu, przesunięciem szafy, wyniesieniem śmieci. Czy przypadkiem służenie nie jest tożsame z dzieleniem się tym, co w nas najcenniejsze: miłością do Boga i do bliźniego? I czy należy się dziwić, że młodzież wychowana w chrześcijańskiej na pozór rodzinie – której członkowie tylko obsługują się nawzajem, nie służąc jedni drugim – nie garnie się do pracy w Kościele i nie chce służyć pomocą chorym czy niedołężnym członkom swojej parafii, jeśli nie dostaje za to pieniędzy z funduszy diakonii?

Od zarania dziejów naturalnym środowiskiem nowo narodzonego człowieka była rodzina. W jej kręgu uczył się reguł zachowania, doświadczał pierwszych uczuć, ona kształtowała jego umysł i psychikę. Tego prastarego modelu do dziś nie udało się przerobić ani zniszczyć, mimo wielu wysiłków podejmowanych bądź w imię teorii ukutych przez pełnych zapału nowatorów, bądź za sprawą politycznych zakusów na duszę człowieka ze strony totalitarnych władców. Obawiam się jednak, że prawdziwym zagrożeniem dla chrześcijańskiej rodziny nie są zewnętrzne naciski i wpływy, ale niedostatek pewnych składników w jej organizmie. Nie wdając się w spór o to, co było pierwsze: jajko czy kura, zakładam, że w przypadku rodziny jednak kura – czyli rodzice.

W artykule zamieszczonym w „Kalendarzu ewangelicko-reformowanym na rok 1994” ks. Bogdan Tranda bardzo słusznie pisze, że wychowanie religijne dziecka przez uczestnictwo w religijnym życiu rodziny jest powinnością rodziców. Formułuje też siedem punktów, w których zawarte jest to, czego rodzice winni uczyć swoje dzieci, i ostrzega: „Jeżeli z tego zadania nie chcą lub nie umieją się wywiązać, ponoszą odpowiedzialność zarówno wobec Boga, jak i wobec swych dzieci”. W tym samym artykule ks. Tranda pisze, również bardzo słusznie, o nabytych w ciągu dwu minionych pokoleń przyzwyczajeniach do przerzucania znacznej części trudu wychowawczego na państwowe przedszkola i szkoły oraz o twardych warunkach obecnego życia, które wymaga wielkiego wysiłku, przestawienia się na nowy styl pracy pochłaniający bardzo dużo czasu, by będąc stale do dyspozycji móc się utrzymać na zajmowanym stanowisku. Ten stan rzeczy sprawia, że również wychowanie religijne dziecka pozostawia się w całości Kościołowi.

Wyciągnęłam z tego artykułu wniosek, że obok jednej dwutorowości wychowania: dom – szkoła, istnieje druga dwutorowość wychowania: dom – Kościół. Dziecko po powrocie ze szkoły niedzielnej czy z lekcji religii w szkole, miody człowiek po powrocie z nabożeństwa czy z mszy świętej – nie znajdują w domu Tego, z którym tam obcowali.

I tu nasuwają się pytania. Jeżeli rodzice nie dopełniają swojej powinności w tym względzie, to czy ktoś się zastanowił, dlaczego tak jest? Czy w Kościele dostatecznie dużo uwagi poświęca się wychowaniu rodziców? Jeżeli młodzież po konfirmacji czy po bierzmowaniu przestaje właściwie uczestniczyć w życiu Kościoła, tworząc małe, samowystarczalne grupki – kto jest za to odpowiedzialny? Czy w Kościele zbyt mało się dzieje, czy może brakuje w nim intelektualnej refleksji na tematy ogólne? Dlaczego Kościoły tracą siłę przyciągania i oddziaływania?

Odpowiedź na te pytania nie należy do mnie. Mogę tylko przypomnieć jeszcze końcowe słowa przytoczonego w poprzednich rozmyślaniach zdania z listu Leopolda Tyrmanda do Leszka Zawiszy, że „wolność, osobista i publiczna, jest bez solidnych autorytetów farsą”.

I mogę zadać jeszcze jedno pytanie, na które każdy z nas może i powinien sam sobie odpowiedzieć: czy nie zawiniliśmy my wszyscy „powołani do wolności”, zbyt skąpo służąc jedni drugim w miłości?

Wanda Mlicka