Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1994

MYŚLANE NOCĄ

Człowiek przemija jak cień...
Ps. 39:7

„Panie, Tyś był ostoją naszą z pokolenia w pokolenie. Zanim góry powstały, zanim stworzyłeś ziemię i świat, od wieków na wieki Tyś jest, o Boże! Ty znowu człowieka w proch obracasz i mówisz: Wracajcie, synowie ludzcy! Albowiem tysiąc lat w oczach Twoich jest jak dzień wczorajszy, który przeminął, i jak straż nocna. Wartko porywasz ich, są jak sen poranny...” (Ps. 90:1-5). Tak modlił się Mojżesz, mąż Boży. Czy myślą! przy tym o ludziach, którzy byli mu bliscy i już odeszli? Czy też myślą! tylko o Bogu i o ludzie izraelskim?

Gdy nie mogę zasnąć, zdarza mi się niekiedy przywoływać w pamięci moich umarłych. Nie tylko rodzinę czy bliskich przyjaciół, ale również tych, którzy istnieli w moim życiu przez czas jakiś, nim drogi nasze się rozeszły, albo tych, z którymi zetknęłam się tylko przelotnie. Ta lista wydłuża się z każdym rokiem i coraz trudniej wyliczyć wszystkich bez powtarzania niektórych po dwa razy. Dzielę ich czasem według zawodów, według krajów, miast czy ulic, gdzie mieszkali, ale to nie zawsze pomaga. Ostatnio doliczyłam się trzystu, co – jeżeli nawet uwzględnić pomyłki powtórzeń – sprawia, że otacza mnie zatrważająco duży tłum. A w pierwszych dniach listopada, gdy myśli żyjących kierują się ku tym, których już nie ma, wspominam również ludzi, którzy przesunęli się przez moje życie jak cienie, „jak sen poranny”.

Myślę o człowieku, który nie ma dla mnie imienia, nazwiska ani twarzy. Popełnił samobójstwo skacząc z czwartego czy piątego piętra klatki schodowej w szeroki, nie osłonięty szyb windy w biurowcu. Kiedy weszłam na te schody w kilka godzin po wypadku, ściany szybu powalane były krwią, bo lecąc w dół obijał się o nie. Nic więcej nie widziałam, nie dowiadywałam się. kto to był i dlaczego się zabił Pamiętam tylko rozpacz, jaka mnie ogarnęła, kiedy szlam po schodach; niewytłumaczalne uczucie, którego nie mogłam się pozbyć przez długi czas. To nie była moja rozpacz. I może dlatego przez kilkadziesiąt lat, gdy nadchodzi listopad, myślę o tym człowieku.

Myślę też o chłopcu, może osiemnastoletnim, którego imienia nie znałam, a twarzy nie pamiętam, ale pamiętam jego gęstą złotą czuprynę. Ochraniałam ją rękami, gdy jechaliśmy razem odkrytą ciężarówką między płonącymi domami Warszawy, obsypywani iskrami z obu stron ulicy. Był rok 1939. Byliśmy najmłodsi z jadących, przypadkowo zabieranych na platformę ludzi, którzy chcieli przedostać się z Woli do Śródmieścia. Trzyma! głowę na moich kolanach i śmialiśmy się całą drogę Nie znałam tego chłopca i właściwie nie wiem na pewno, czy nie żyje. Ale co roku w pierwszych dniach listopada wraca do mnie wspomnienie jego miękkich włosów.

Cieniem jest też stara kobieta, której sposobem na przeżycie było grzebanie w śmietnikach. Spotykałam ją często w pobliżu mojego domu. Mimo swojego zajęcia była czysta i porządnie ubrana. Obdarzała mnie surowym spojrzeniem inteligentnych oczu, jakby wyczuwała moje zainteresowanie i nie życzyła sobie żadnych kontaktów. Gdy widziałam ją po raz ostatni, wyglądała bardzo źle i z trudem się poruszała, ale jej wzrok nadal trzymał mnie na dystans. Od kilku lat już jej nie spotykam i jawi się przede mną tylko w Dniu Zmarłych.

Z mroku przeszłości przychodzi jeszcze jedna postać. Mój nigdy nie widziany, ukochany wujek, którego twarz znałam tylko z amatorskiego zdjęcia, a imię i dzikie chłopięce psoty – z rodzinnych przekazów. Zdjęcie straciłam w Powstaniu, ale dobrze je pamiętam, bo w dzieciństwie ten wujek był dla mnie niedościgłym ideałem. Niepokorny i zuchwały, mimo wiecznych kłopotów w szkole i w domu, zmienił się, gdy znalazł cel na miarę swojej nieokiełznanej natury: postanowi! zostać, i został lotnikiem. Było to w czasach, gdy lotnictwo dopiero raczkowało. Wyobrażam go sobie w takim nieporadnym, śmiesznym samolocie, jak wreszcie wolny, zależny tylko od siebie samego, wznosi się coraz wyżej i wyżej, żądając od maszyny zbyt wiele... i spada. Mam nadzieję, że tak właśnie było, bo, wiecie, ostatnie wieści o nim, jeszcze żyjącym, dotarły do nas z Rosji już radzieckiej...

Myślę, że wielu z nas ma w swoim Zakątku Umarłych nie tylko ludzi udokumentowanych imieniem, nazwiskiem, listami, nie tylko ludzi osadzonych w przejrzystej przeszłości rodzinnej i środowiskowej; realnych, bo postać ich wylania się z przekazu różnych osób, pamiętających różne ich zachowania w różnym czasie i w różnych sytuacjach – i dzięki temu jest trójwymiarowa. Sądzę, że każdy z nas ma tam również takich, którzy istnieją wyłącznie w naszej świadomości i wspomnieniu, utrwaleni w jednym ulotnym ruchu, spojrzeniu, słowie czy w chwili, która z niewiadomego powodu została w pamięci tego jednego człowieka – w mojej czy twojej pamięci. I, być może, ich cień zniknie ostatecznie z chwilą naszej śmierci, bo nie żyje już nikt inny, kto by ich pamiętał Może ja również będę kiedyś istniała czas jakiś już tylko jako bezimienny cień w czyimś przelotnym wspomnieniu, zatrzymany w którymś niewiadomym mi momencie mojego życia, jak owad uwięziony przed tysiącami lat w płynnej kropli żywicy zastygłej w bursztyn?

Gdy tak idę przez cmentarz w towarzystwie cieni, przychodzą mi na myśl słowa Psalmu: ,,Daj mi, Panie, poznać kres mój i jaka jest miara dni moich, abym wiedział jak jestem znikomy! Oto na szerokość dłoni wymierzyłeś dni moje, a okres życia mojego jest jak nic przed Tobą. Tylko jak tchnienie jest wszelki człowiek, choć pewnie stoi. Zaprawdę, człowiek przemija jak cień...” (Ps. 39:5-7).

Wanda Mlicka