Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1992

Opowiada ks. Władysław Paschalis

URODZONY ZA CARA MIKOŁAJA...

Urodziłem się przed stu laty, 16 grudnia 1892 r., za cara Mikołaja. W czasie wojny rosyjsko-japońskiej chodziłem do szkoły. Stare to dzieje...

Moi rodzice mieszkali wówczas na Śląsku, w Sosnowcu, ojciec pracował w górnictwie, matka była krawcową. Ponieważ ojciec należał do PPS i prowadził nielegalną działalność, często musieliśmy zmieniać miejsce pobytu, mieszkaliśmy więc i w Czeladzi, i w Dąbrowie Górniczej. Oprócz młodszej siostry, nie miałem innego rodzeństwa. Gdy po rewolucyjnych wydarzeniach 1905 r. policja zaczęła za bardzo interesować się ojcem, przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie mieszkali nasi dalsi krewni. Ja poszedłem na kursy handlowe, siostra pomagała w domu.

Wybuchła I wojna światowa i zaraz na początku ojciec, powołany do wojska rosyjskiego, zginął. Na krótko zostałem głową rodziny. Pracowałem już wtedy jako urzędnik w Zarządzie Miejskim i z tego tytułu nie podlegałem poborowi. Mama jednak po śmierci ojca nie chciała pozostać w Warszawie. Kupiła dom w Ostrowcu i przeniosła się tam wraz z moją siostrą. Ja postanowiłem zostać w Warszawie, byłem już przecież dorosły i niezależny finansowo. Z Warszawą związany jestem do dziś, a z pracą w Zarządzie Miejskim nieprzerwanie do czasu przejścia na rentę w 1948 r.

Wojsko mnie w końcu nie ominęło. Tylko ze to ja sam, na ochotnika, wstąpiłem do polskiej już armii, gdy w 1920 r. bolszewicy zaczęli zbliżać się do Warszawy. Służyłem w Słu-ckim Pułku Piechoty. Stacjonowałem najpierw w Cytadeli Warszawskiej, później wysłano mnie do Kalisza. Cały ten mój epizod wojskowy trwał około dwóch lat. W Kaliszu zostałem zdemobilizowany, wróciłem do Warszawy i do poprzedniej pracy.

Wkrótce ożeniłem się z Heleną Tepper, ewangeliczką augsburską. Ślub odbył się w jej kościele, ponieważ taki wówczas panował zwyczaj w naszych warszawskich zborach ewangelickich, że ślub brało się w tym kościele, z którego pochodziła panna młoda. Ja byłem oczywiście ewangelikiem reformowanym, kalwinem. Tak właśnie mawiał o sobie mój ojciec – kalwinem, ponieważ zawsze, nie tylko przez tradycję rodzinną, ale i przez moje poglądy teologiczne, związany byłem ściśle z kalwińskim a nie zwingliańskim nurtem Kościoła. Moja żona była bardzo religijna i nigdy nie dochodziło między nami do najmniejszych nieporozumień na tle wyznaniowym, a naszych synków: starszego, Dobromysła, i młodszego, Sławiboga, ochrzciliśmy w Kościele Ewangelicko-Reformowanym.

Jako młody chłopak, zanim jeszcze się ożeniłem, biegałem przy niedzieli na nabożeństwa do różnych kościołów, najczęściej do Św. Trójcy. Byłem zapalonym słuchaczem kazań; i właśnie specjalnie na kazania ks. Juliusza Burschego chodziłem do kościoła augsburskiego. Lubiłem też nabożeństwa w katolickim kościele oo. jezuitów na Starym Mieście, gdzie kaznodzieją był znakomity teolog, ksiądz, którego nazwiska już niestety zapomniałem, pamiętam natomiast, że później został biskupem i arcybiskupem. Dużo z tych jego kazań zapamiętywałem, rozmyślałem nad nimi przez długi czas. W naszym kościele najchętniej słuchałem kazań ks. Stefana Skierskiego, z którym później lubiłem prowadzić dysputy na tematy teologiczne. Podobały mi się także kazania ks. Ludwika Zaunara.

Bardzo interesowałem się teologią i choć musiałem troszczyć się o byt rodziny i zajmować pracą zarobkową, to tak naprawdę interesowało mnie to, co w wiele lat później okazało się moim powołaniem – służba w Kościele i dla Kościoła.

PRZYBRANE CÓRKI: EVA-WŁADZIA I JANA-KRYSIA

Do 1931 r. mieszkaliśmy na Muranowie, który wtedy był dzielnicą zamieszkałą w przeważającej części przez Żydów, dzielnicą ubogą, brudną, hałaśliwą. W 1931 r. przeprowadziliśmy się do nowej, pięknej dzielnicy Warszawy, na Żoliborz. Otrzymaliśmy jasne, wygodne, dwupokojowe mieszkanie na tzw. V kolonii Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, gdzie na pełnym zieleni dziedzińcu mogły spokojnie bawić się dzieci. Po raz drugi jednak w mym życiu tę chwilową stabilizację naruszyła wojna.

W czasie okupacji nadal pracowałem w Zarządzie Miejskim i miałem w swojej gestii kontakty z gettem. Pełniłem funkcję kontrolera osób prowadzących handel z gettem. Miałem z tymi handlarzami ciągłe zatargi, bo brali od Żydów różne cenne rzeczy „pod zastaw”, a później nie wywiązywali się ze swoich zobowiązań. Ta moja funkcja powodowała, że w różnych sprawach zwracali się do mnie zarówno moi dawni znajomi z Muranowa, Żydzi, jak i osoby po „aryjskiej” stronie, w tym moi koledzy z Zarządu Miejskiego, o których wiedziałem, że przed wojną byli komunistami. Teraz utrzymywali kontakty z różnymi organizacjami na terenie getta, a ja im to ułatwiałem.

Pewnego dnia podszedł do mnie na ulicy jakiś człowiek słabo mówiący po polsku i poprosił o dziwną rzecz: czy bym się nie zgodził, żeby na mój adres przychodziły dla niego paczki. Jak się później okazało, nazywał się Zdenek Stein i był czeskim Żydem, który wraz z całym transportem trafił do Warszawy i mieszkał z rodziną w kamienicy należącej do gminy żydowskiej na Tłomackiem. Ci Żydzi przywiezieni z Czechosłowacji cieszyli się wtedy jeszcze względną swobodą, nie przesiedlono ich do getta, mieli jakiś swój samorząd i mogli otrzymywać paczki z zagranicy. Niestety, paczki wysyłane pod adresem gminy żydowskiej były przez Niemców tak dokładnie „sprawdzane”, że ich zawartość nie nadawała się później do spożycia – stąd jego prośba. Oczywiście zgodziłem się.

Paczki dla rodziny Steinów nadchodziły co pewien czas i albo ja, albo mój starszy syn, albo kuzyn zawoziliśmy je na Tłomackie. Państwo Zdenek i Chirta Stein mieli dwie śliczne córeczki: starsza Eva miała około 10 lat, młodsza Jana dwa lata mniej. Prześliczne były, zwłaszcza ta starsza – brunetka z niebieskimi oczyma. Utrzymywałem z nimi częsty kontakt dopóty, dopóki Niemcy nie wysiedlili ich do baraków w łasku Olszynki Grochowskiej (dziś już go nie ma). Były to duże drewniane baraki, w których mieściło się ponad 100 osób. Pojechałem tam któregoś dnia. Pan Stein bardzo narzekał, że jest im ciężko, chłodno i głodno. Wtedy mój syn, który często do nich zaglądał, powiedział: ,,– Trzeba im jakoś pomóc”. W tym czasie getto już zamknięto i właściwie było wiadomo, ze Niemcy chcą wszystkich Żydów zlikwidować

Pewnego dnia o zmierzchu – a było to jakoś na jesieni – mój syn z kuzynem pojechali do Olszynki i przywieźli stamtąd obie dziewczynki. Wkrótce ich rodziców wywieziono w niewiadomym kierunku – dopiero po wojnie okazało się, gdzie zostali zamordowani. Dziewczynki zostały u nas. Mieliśmy teraz czworo dzieci.

Dziewczynki były nie tylko ładne, ale też niezwykle zdolne. Bardzo szybko nauczyły się doskonale po polsku, więc mogłem zapisać je do szkoły. Wyposażyłem je w metryki córek mojej siostry z Ostrowca, mniej więcej ich rówieśnic. Zadomowiły się u nas i prowadziły całe gospodarstwo, a Władzia, ta starsza, bardzo bystra i rezolutna – pomagała mi w kolportażu gazetek, bo tym się zajmowałem wtedy w AK.

Każdej niedzieli zabierałem dziewczynki na nabożeństwo do naszego kościoła na Lesznie. Nie ochrzciłem ich ani nawet nie rozmawiałem na ten temat, bo nie chciałem im niczego narzucać. Choć bardzo się do nich przywiązałem (a one też „wujka” bardzo pokochały) i miałem podstawy przypuszczać, że ich rodzice prawdopodobnie zginęli, to jednak wiedziałem, ze te dzieci nie należą do nas. I rzeczywiście, po wojnie zgłosiła się po nie żydowska organizacja „Joint” i zabrała je do ocalałej rodziny w Czechosłowacji – do ciotek i babki. Na nabożeństwa prowadzałem je po to, żeby – jeśli dzieciaki na podwórku lub w szkole zapytają, co robiły w niedzielę – mogły spokojnie odpowiedzieć: „– Byłyśmy w kościele”. Nikt nic nie podejrzewał – nawet wobec dalszej rodziny zachowaliśmy tajemnicę – i wszyscy uważali, że są to moje autentyczne siostrzenice.

Tak to – biednie i głodnawo, ale zgodnie, w dużej rodzinie – dotrwaliśmy do Powstania,

NIEDALEKO DWORCA GDAŃSKIEGO...

Powstanie na Żoliborzu trwało najdłużej, ale początkowo było tu dość spokojnie. Działania wojenne na dobre rozpoczęły się z chwilą upadku Starówki. Kanałami przedostawały się resztki rozbitych powstańczych oddziałów, było wielu rannych, a Niemcy swoją uwagę i ataki skierowali na Żoliborz. Szczególnie, poza bombardowaniami, dawał się nam we znaki ostrzał artyleryjski prowadzony z wielkiego działa umieszczonego na pociągu pancernym, który manewrował przy Dworcu Gdańskim. Złowrogi dźwięk „szafy”, czy „krowy”, jak nazywano to działo, wpędzał ludzi do piwnic, a dość precyzyjnie kierowane pociski wkrótce zniszczyły część powstańczego szpitala. Grupa ośmiu minerów AK wyruszyła, by zaminować tory i wysadzić pociąg w powietrze. Był wśród nich mój starszy syn, Dobromysł. Miał osiemnaście lat, był świeżo po maturze, jego nauczyciele mówili mi, że jest wybitnie zdolny... Zginęli wszyscy.

Pod koniec Powstania zostałem ranny w obie nogi. Przez mięśnie lewej kula tylko przeszła, nie naruszając kości.

W prawej rozerwał się pocisk. Lekarze wyjęli z niej szesnaście odłamków. Gdy Powstanie upadło, ciągle byłem w szpitalu – wraz z innymi rannymi przetransportowano mnie najpierw do Szpitala Wolskiego, a następnie pod Żyrardów do miejscowości Pszczelin. Tam, w budynku byłej szkoły rolniczej, zainstalowano prowizoryczny szpital. Leżałem w nim do grudnia 1 944 r., tzn. do chwili, gdy rozpoczęła się jego likwidacja. Personel w obawie przed Niemcami pośpiesznie wyprawiał w świat tych, którzy jakoś mogli poruszać się o własnych siłach. Wyposażony – jak każdy z pacjentów – w dwieście złotych, o kulach, chałupniczym sposobem wystruganych z drewnianych żerdzi, wyruszyłem w mroźny grudniowy dzień na popowstańczą drogę warszawiaków.

Jeszcze ze szpitala udało mi się nawiązać korespondencję z moją siostrą mieszkającą w Ostrowcu. Wiedziałem więc, ze tam zgromadziła się rodzina. Dotarłem do Ostrowca, ale Władzi i Krysi juz nie było. Kuzyn, pod którego opieką dziewczynki żydowskie znalazły się po moim ranieniu, po pobycie w obozie w Pruszkowie oczywiście przewiózł je do mojej siostry, ale groziło im tam wielkie niebezpieczeństwo. W każdej chwili mogła się wydać „afera metrykowa” – żyły tu przecież autentyczne: Władzia i Krysia. Czym prędzej wywiózł je więc do Radomia i powierzył dwóm różnym rodzinom, oczywiście nie wspominając nic o pochodzeniu dziewczynek, a jedynie przedstawiając je jako bezdomne ofiary warszawskiego powstania.

GORZKI SMAK WOLNOŚCI

Pod troskliwą opieką siostry powoli powracałem do zdrowia. W marcu 1945 r. zdecydowałem się wrócić do Warszawy. Żoliborz w porównaniu z resztą miasta prezentował się nie najgorzej. Moje mieszkanie ocalało, a w nim „koza”, wspaniały piecyk żelazny, na którym się teraz gotowało i który ogrzewał wszystkich, którzy się pod mój dach garnęli. A mieszkało nas w sumie 10 osób w dwóch pokojach. Powoli jednak ludzie zaczęli się jakoś urządzać i doprowadzać do użytku swoje mieszkania. Można się było zatem „rozgęścić”. Kuzyn przywiózł z Radomia najpierw Władzię, a w parę tygodni później Krysię. Było nam jednak nadal ciężko, brakowało żywności i pieniędzy. Żeby coś kupić do jedzenia, trzeba się było wyprawiać za Wisłę. Pewnego dnia pojechałem więc po chleb na Pragę.

Jeszcze tego chleba kupić nie zdążyłem, gdy na ulicy podeszło do mnie dwóch panów i oświadczyło, ze jestem aresztowany. Bez dyskusji i wyjaśnień zaprowadzili mnie do budynku dawnego prawosławnego seminarium duchownego (słynna później komenda na Cyryla i Metodego), gdzie znajdowało się zaimprowizowane więzienie. Dostałem raz i drugi kolbą, zabrano mi wszystkie rzeczy, łącznie z okularami, i osadzono w piwnicy – małej klitce, gdzie gnieździło się już ok. 20 osób w różnym wieku, także kilkunastoletni chłopcy. Było tak ciasno, że spało się na zmiany – gdy połowa leżała na pryczach, druga połowa czekała. Na sobie mieliśmy tylko spodnie i marynarki, więc strasznie marzliśmy, bo marzec był chłodny i piwnice wilgotne. Do tego bezustannie wzywano na przesłuchania, dwa – trzy razy w ciągu nocy, najchętniej bowiem przesłuchiwano nocą.

Na wszystkie pytania odpowiadałem niezmiennie: „– Nic nie wiem, nic nie zrobiłem, szedłem po chleb dla rodziny”. Wśród zatrzymanych byli różni ludzie: i volksdeutsche, i AK-owcy, i – jak ja – przypadkowi, zgarnięci z ulicy. Niektórzy nie wytrzymywali tych badań, tych potwornych warunków w celach, i po prostu wariowali, przeraźliwie wyli. Tym pakowano kulkę w łeb. Ponieważ nic mi nie umiano udowodnić a do tego mocno kulałem, więc nie mógłbym uciekać, wyznaczono mnie na porządkowego i grabarza. Wynosiłem wieczorami z cel kubły z nieczystościami oraz grzebałem zastrzelonych. Wraz ze mną dwóch, czasem nawet trzech innych więźniów wynosiło zwłoki. Grzebaliśmy je na dawnym seminaryjnym dziedzińcu i na polecenie władz więziennych ubijaliśmy ziemię na płasko, tak aby nie pozostał nawet ślad mogił. Potem miejsca te zarzucaliśmy śmieciami i nieczystościami wynoszonymi z cel.

Przebywałem tam już prawie dwa miesiące, a rodzina nic nie wiedziała, co się ze mną stało: wyszedł po chleb i przepadł... Nie wiem już jak, ale w końcu wiadomość do nich dotarła. I to Władzia mnie odnalazła. Jej jednej jedynej udało się przekonać władze więzienne, ze musi się zobaczyć z „wujkiem”. Była u mnie odtąd prawie codziennie, przynosząc coś do jedzenia i wiadomości z domu.

Współtowarzysze niedoli w mojej celi zmieniali się ciągle – jednych wywożono do obozu przejściowego w Rembertowie, a stamtąd gdzieś dalej, niektórych podobno do Rosji, innych mordowano. Całe ściany w celach były zapisane nazwiskami tych, którzy chcieli zostawić tu swój ślad. Mnie, jako grabarza, wciąż pozostawiano. Po dwóch miesiącach przyszedł nowy komendant. Znów mnie wezwano na przesłuchanie i ktoś, kogo dobrze nie widziałem i nie mogłem rozpoznać jego twarzy, bo przecież nie miałem okularów, zapytał: ,,– A pan co tu robi?” Z naciskiem na słowo „pan”, jakby mnie już znał. Co miałem odpowiedzieć? Odpowiedziałem: ,,– Urzęduję”. „Nie mogę pana od razu zwolnić – powiedział nowy komendant – ale gwarantuję panu, że nastąpi to w ciągu tygodnia”. I rzeczywiście, w trzy dni później wyszedłem

Do dziś nie wiem, kim ten człowiek był. W trzydzieści lat później obok idącego ulicą mojego kolegi z czasów pracy w Zarządzie Miejskim zatrzymał się elegancki samochód. Siedzący w środku jakiś generał zwrócił się do niego po imieniu i zapytał, co u niego słychać, gdzie pracuje, a potem: ,,– Co porabia teraz nasz kontroler?”. „Kontrolerem” nazywano mnie w okresie, gdy kontrolowałem handel z gettem. Może więc był to jeden z moich dawnych kolegów z pracy, komunista, który po wojnie tak awansował?

Długo nie mogłem przyjść do siebie po tym pobycie w więzieniu. Dopiero w trzy miesiące później podjąłem pracę w Zarządzie Miejskim, ale wciąż niedomagałem i w końcu znów znalazłem się w szpitalu.

W TODZE Z DACHU

Zaraz po powrocie do Warszawy, jeszcze przed aresztowaniem, pierwsze kroki skierowałem na Leszno. Byłem ciekaw, co się stało z moim kościołem, czy nie został zburzony? Podpierając się kulą, wyruszyłem tam w niedzielę z Żoliborza. Był wyjątkowo ciepły, słoneczny ranek. Koło godziny 10 zebrało się nas kilkanaście osób pan Jan Burmajster z żoną, kilka pań zamieszkałych na Pradze i jeszcze ktoś. Kościół przedstawiał żałosny widok: wyburzone zakrystie, rozbite prezbiterium, spalona kazalnica, gruz na podłodze, ławki częściowo połamane, okna bez szyb... Popatrzyliśmy na to, popatrzyliśmy na siebie: i co, tak się rozejdziemy? Nie, musimy się pomodlić!

Zaśpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze” i wzięliśmy się do roboty. Uprzątnęliśmy najgorszy gruz, z cegieł rozbitego muru, oddzielającego getto od zabudowań parafialnych, ułożyliśmy Stół Pański. Przykryliśmy go jakimiś przybrudzonymi szmatami-obrusami wyciągniętymi spod zwałowiska, z nadpalonych desek kazalnicy zbiliśmy krzyż i ustawiliśmy go w miejscu dawnego prezbiterium. Teraz mogło się odbyć nabożeństwo. Nikt nie miał ze sobą śpiewnika, oprócz mnie. Był to stary śpiewnik, zawierający tez fragmenty Pisma Świętego, więc tak jakoś odprawiłem to nabożeństwo i wszyscy śpiewaliśmy z tego śpiewnika. Dopiero teraz mogliśmy rozejść się do domów.

Przyszliśmy też następnej niedzieli, i następnej, i zrobiliśmy więcej porządku. Z obozu w Ravensbriick wróciła pastorowa Irena Zaunarowa, ale jak się dowiedzieliśmy, ksiądz Ludwik Zaunar zginął w Dachau. Parafia nie miała żadnego duchownego. Skontaktowałem się więc z księdzem Zygmuntem Michelisem z parafii ewangelicko-augsburskiej. Ucieszył się: ,,– To my się do was przyłączymy!”. Bo ich kościół, Św. Trójcy, był kompletnie zniszczony. I od tej pory nabożeństwa odprawiał u nas ks. Michelis – dla luteranów i dla reformowanych łącznie, a jak on nie mógł, to ja – dla nich i dla nas. I chociaż nie byłem ordynowany i nie miałem uprawnień pastorskich, na te nabożeństwa zakładałem togę. Znaleźliśmy ją na dachu wypalonej plebanii – widocznie w czasie bombardowania wyniósł ją tam podmuch powietrza.

Ks. superintendent Stefan Skierski, przebywający jeszcze po Powstaniu w Piotrkowie, odszukał listownie Panią Pastorową Zaunarowa, a ona zrelacjonowała mu sytuację panującą w Warszawie. W czerwcu 1945 r. na krótko pojawił się ks. Jan Niewieczerzał, ale zaraz wrócił do Czechosłowacji, gdzie przebywała jego żona z malutkim dzieckiem. Ks. sup. Stefan Skierski, który był już wtedy w Łodzi, napisał więc do mnie, żebym się zajął organizacją zboru warszawskiego. Znał mnie dobrze jeszcze z czasów przedwojennych, gdy tak lubiłem słuchać jego kazań i o nich dyskutować. Zawsze łączyły nas serdeczne stosunki. Na pierwszym powojennym Synodzie, już bardzo chory, powiedział mi: ,,– Rób wszystko, co ci polecam”. Nie tylko więc na zmianę z księdzem Michelisem odprawiałem nabożeństwa, ale także prowadziłem pogrzeby i zajmowałem się wszystkim, czego wymagała chwila.

Pan Stanisław Dominiak, długoletni pracownik naszego cmentarza, ulokował się wtedy w zakrystii (bo domek na cmentarzu, gdzie mieszkał do Powstania, był całkowicie zniszczony) i pełnił funkcję kościelnego. On pierwszy zaczął tytułować mnie księdzem. Pracowałem wtedy w biurze warsztatów MZK i kurowałem się w szpitalu. Po południu jednak zamykałem biurko albo uciekałem lekarzom i jechałem zobaczyć, co się dzieje w kościele. Na polecenie ks. sup. Skierskiego objąłem opieką duszpasterską także inne placówki – w Żyrardowie i Żychlinie. W końcu to łączenie tylu różnych działań nie dawało się pogodzić. Prawie roczny pobyt w szpitalu stworzył mi jednak okazję do przejścia na rentę inwalidzką. Skorzystałem z tego i odtąd mogłem się całkowicie oddać służbie Kościołowi. Ksiądz Kazimierz Ostachiewicz, który repatriował się z Wilna, objął już wtedy parafię warszawską. To on ordynował mnie na diakona i udzielił odpowiednich uprawnień duszpasterskich. Był rok 1948. Zostałem skierowany do pracy w Zelowie, do zboru o tradycjach czeskobraterskich.

NA PLEBANII W ZELOWIE

Byłem tam pierwszym pastorem, który nie znał czeskiego, a nauka tego języka szła mi opornie, choć się starałem. Parafianie jednak nie mieli mi tego za złe. Kazania wygłaszałem po polsku, a śpiewaliśmy i modliliśmy się po czesku i po polsku. Miałem dużo roboty i dużo zapału. Przygarnąłem do parafii tych Niemców - cywilów, którzy wyrzuceni po wojnie z okolicznych wsi przenieśli się do Zelowa – przeważnie byli to luteranie. Miałem pod opieką dom starców, bardzo często prowadziłem pogrzeby. W niedzielę odprawiałem najpierw dwa, a później trzy nabożeństwa: o 8 rano w domu starców, o 9.30 w kościele dla wszystkich i o 16 nieszpory dla tych, którzy z jakichś względów nie mogli uczestniczyć w nabożeństwie porannym. Po nieszporach często szliśmy jeszcze na małą wycieczkę do pobliskiego lasu, dyskutowaliśmy, rozmawialiśmy o różnych sprawach.

Wydawało mi się, ze w kazaniach jestem ostrożny, ale jakoś niechcący zawsze ten „nowy porządek” w naszym kraju zaczepiałem. Mniej ostrożny byłem w rozmowach prywatnych, zwłaszcza jeden parafianin bardzo lubił ze mną rozmawiać, przychodził często na plebanię i niejednokrotnie wyciągał mnie z łóżka późnym wieczorem. No cóż, duszpasterz musi być zawsze gotów do pomocy parafianinowi, gdy ma on jakieś problemy. Tylko – jak to się później okazało – on te nasze rozmowy pilnie spisywał i notatki przekazywał „gdzie nie trzeba”.

Zacząłem być wzywany na komendy milicji, nie tylko w Zelowie, ale do Piotrkowa i do Pabianic. Zaczęły się przesłuchania, próby nakłonienia mnie do podpisywania różnych papierków, w końcu nie było tygodnia, żeby „odpowiednie służby” mnie nie wzywały. Stało się to bardzo uciążliwe. Pewnej czerwcowej niedzieli, w dość dziwnych okolicznościach miejscowy komendant milicji poprosił mnie o rozmowę. No cóż, duszpasterz nie może odmówić nawet komendantowi milicji... Szliśmy ścieżką wśród wysokich zbóż, a on mi mówił, że na skutek licznych donosów ma już u siebie nakaz mojego aresztowania. ,,– Niech ksiądz natychmiast stąd wyjedzie – powiedział – bo jak się ksiądz znajdzie w Piotrkowie, już nic nie będę mógł dla księdza zrobić”. I przytoczył mi takie słowa i fakty, że – choć nie wymienił nazwiska informatora – stało się dla mnie jasne, kto na mnie doniósł.

Nazajutrz pojechałem do Warszawy. Ks. Jan Niewieczerzał, który objął już wówczas parafię warszawską po powrocie na stałe z Czechosłowacji, nie miał wątpliwości: ,,– Pakuj manatki i wracaj do Warszawy”. Żal mi było Zelowa i wszystkich, z którymi się tam zżyłem, ale co było robić... Po półtora roku pracy opuszczałem po kryjomu moją placówkę. Na szczęście ręka UB nie dosięgła mnie w Warszawie.

„KSIĄDZ DOJAZDOWY”

Do Zelowa zaczął wtedy dojeżdżać student teologii, Zdzisław Tranda. Co do mnie – zdecydowano, że będę opiekował się tymi placówkami rozproszonymi po całej Polsce, w których, ze względu na katastrofalny brak duchownych, nasi wierni pozbawieni są posługi duszpasterskiej.

Należała teraz do moich obowiązków obsługa Kucowa, Wrocławia, Strzelina, Pstrążnej, Krakowa (z Wieliczką), Żyrardowa, Żychlina, Gdańska i Szczecina.

Opracowałem sobie specjalny, własny, „rozkład jazdy”. Gdy w danej miejscowości był ksiądz ewangelicko-augsburski, ustalałem z nim terminarz nabożeństw dla ewangelików obu wyznań. Na przykład do Gdańska dojeżdżałem raz w miesiącu, gdy ks. Edward Dietz wyjeżdżał, aby obsłużyć inną placówkę, a w Krakowie, gdy pastor luterański miał wyjazd do Nowego Sącza, rano prowadziłem wspólne nabożeństwo dla wszystkich ewangelików w tym mieście, a na popołudnie jechałem do Wieliczki, gdzie odprawiałem nabożeństwo w tamtejszej kaplicy. Jeśli w danym zborze dominowali luteranie, a naszych było 5-10 osób, nabożeństwo odprawiałem według liturgii augsburskiej. Udzielanie Wieczerzy Pańskiej odbywało się w ten sposób, że miałem na tacy i chleb i opłatek, i każdej z osób, w zależności od jej wyznania, podawałem Komunię pod właściwą postacią. Nikogo to nie raziło, wszyscy przyjmowali ze zrozumieniem. Moje stosunki z Kościołem Ewangelicko-Augsburskim były tak dobre, że w pewnym momencie ks. bp Jan Szeruda zaproponował mi, abym objął na stałe jedną z ich parafii na Mazurach. Ale zostawić swoich i iść do cudzych? To mi było żal. Zwłaszcza że, jak już podkreślałem, stoję na stanowisku doktryny kalwińskiej i kalwinizm zawsze był mi bliższy niż wszystkie inne wyznania.

W tamtych czasach oczywiście nie było żadnych służbowych samochodów Gdzie się dało, dojeżdżałem pociągiem, a dalej – na piechotę. Szczęśliwie w służbie Kościołowi moje nogi zupełnie wydobrzały i mogłem wędrować z Kudowy 10 kilometrów do Pstrążnej, cały czas pod górę. Te górskie marsze do Pstrążnej z innego powodu były do pewnego czasu nieprzyjemne – są to tereny przygraniczne i nigdy nie wiedziałem, czy straż mnie przepuści, czy zatrzyma, zaaresztuje... W tej sprawie, podobnie jak niegdyś na Cyryla i Metodego, pomógł mi ktoś, kto widocznie mnie znał – w Biurze do Spraw Wyznań młody urzędnik wystawił mi pismo opatrzone wieloma bardzo ważnymi pieczęciami, że jestem... kapelanem więziennym. To dziwne zaświadczenie otwierało mi potem wszystkie przejścia w strefie nadgranicznej.

Nie otrzymywaliśmy wtedy diet służbowych. Kościół był bardzo biedny, zwracał duchownym tylko koszt biletu. Na miejscu gościli mnie parafianie – zawsze ktoś zaprosił na obiad po nabożeństwie lub na nocleg. Gdy czekałem nocą na przesiadkę, po prostu spałem na dworcu. Miałem swoją rentę inwalidzką i z niej żyłem.

Czasem w moich podróżach towarzyszył mi prezes Konsystorza, pan Stefan Baum, który chciał odwiedzić diasporalne placówki. W Pstrążnej i Strzelinie żyło wtedy jeszcze wielu naszych współwyznawców. Później stopniowo coraz więcej osób wyjeżdżało do Czech, niektórzy do Niemiec...

EWANGELIA JEDYNĄ PRAWDĄ

Kiedy patrzę wstecz na swoje życie, to stwierdzam, że było to życie zwyczajne: dzieciństwo, młodość i dorosłość – życie lepsze lub gorsze, chwile dobre i tragiczne jak u większości ludzi mojego pokolenia w Polsce. Najszczęśliwszy czułem się jednak, i to najżywiej zachowuję w pamięci, gdy mogłem służyć Kościołowi. Do tego garnąłem się od wczesnej młodości. Kościół był dla mnie najważniejszy. Trzymałem się stale Ewangelii – Ewangelia jest jedyną Prawdą.

Słuchała i do druku opracowała KRYSTYNA LINDENBERG