Drukuj

8 / 1994

Z wczesnego dzieciństwa pochodzi to moje pierwsze – bolesne w zetknięciu z chłopięcym egoizmem – wspomnienie słów mamy: „Zbyszek by tak nie zrobił”. Gdy po wielokroć sprawiałem jej zawód nieodpowiednim postępowaniem albo brakiem dobrych ocen w szkole, nieodmiennie słyszałem: „Wstydź się, masz mi zastąpić Zbyszka, a jak się zachowujesz?”. Nawet dzisiaj, z perspektywy wielu lat, nie umiem wyjaśnić, czy ta ocena była dokonywana przez pryzmat dramatu związanego ze śmiercią 18-letniego, młodego a przedwcześnie dojrzałego syna-opiekuna, czy też rzeczywiście moja lekkomyślność i beztroskie dzieciństwo pod opieką babci Hajkowiczowej ukształtowały mnie zupełnie inaczej niż tego brata, który zginął, zanim się urodziłem.

Miałem dziesięć lat, gdy w listopadowe, dżdżyste i pełne zimowego wiatru popołudnie po raz pierwszy stanąłem nad skromną, ledwie zaznaczoną „kocimi łbami” i niemal bezimienną, zbiorową mogiłą powstańców warszawskich z 1944 roku na cmentarzyku służewieckim przy ulicy Wałbrzyskiej. „Pomyśl, Romku, gdzie to może być? Pomóż mi znaleźć... Chcę Zbyszkowi posadzić ten kwiatek...” – mama rozejrzała się bezradnie. „Powiedzieli mi, że leży tu czwarty od lewej strony, kładli ich jednego obok drugiego na dnie grobu... No, pomyśl, gdzie to może być... czwarty od lewej...” Gdy kopałem łyżką dołek, żeby zasadzić chryzantemę, ziemia była mokra, zimna, a twarda darń nie ułatwiała sprawy. Kopałem i wyobrażałem sobie gdzieś znacznie głębiej dno grobu, do którego ich kładli bez trumien. Bałem się śmierci i nie zazdrościłem okazji do bohaterskich czynów i służby Ojczyźnie.

Wychowanie w rodzinie Glantzów było surowe. Kierował nim przede wszystkim pierwszy mąż mojej mamy, ojciec Danusi i Zbyszka, luteranin. Wykształcony w kierunku matematyczno-fizycznym, był nauczycielem w jakiejś technicznej zawodowej szkole w Piasecznie. W opinii znajomych i krewnych jego idee wychowawcze, wcielane w życie drastycznymi metodami fizycznego „dyscyplinowania” kilkuletnich dzieci, stały się właśnie przyczyną odejścia od niego mamy wraz z dziećmi. Mama zamieszkała w Wołominie, gdzie Zbyszek i Danusia zaczęli chodzić do szkoły. Później, gdy ponownie wyszła za mąż (za Wisława Tuszewskiego) i w 1935 r. urodziła jeszcze córkę Irenę, kilkunastoletnie już wtedy dzieci, Zbyszek i Danka, wolały zamieszkać z babcią, Zofią Hajkowicz, i ciotkami – Zofią i Irmą – w dużym mieszkaniu w Warszawie. Rodzina Tuszewskich pozostała w Wołominie.

Czas zatarł szczegóły. We wspomnieniach krewnych młodzi ludzie różnią się charakterami. Danka – spokojna, zrównoważona i nad wiek poważna, prawdziwa starsza siostra; Zbyszek impulsywny, wysoki, mocno zbudowany chłopiec-mężczyzna, który już w siedemnastym roku życia przedstawił matce swą narzeczoną, Gienię (wspólne z nią zdjęcie nosił przy sobie do ostatnich chwil życia). Swego rodzaju zagadkę stanowi ich wykształcenie. Na pewno chodzili na komplety tajnego nauczania, ale jak długo ono trwało i gdzie było prowadzone? Matka kiedyś wspomniała, że Danka zapisała się i miała uczęszczać na zajęcia w gimnazjum Anny Wazówny. Tymczasem około 1980 r. dowiedziałem się, że członkinie stowarzyszenia uczennic tej szkoły nie umieją odnaleźć jej w żadnym roczniku. Ciocia, Irma Wójcikiewicz, pamięta, że obok ich mieszkania na ul. Konopczyńskiego przy Kopernika mieszkała rodzina prof. Drewnowskiego, której członkowie prowadzili tajne nauczanie w czasach okupacji. Sądzi więc, że Danka i Zbyszek uczęszczali tam, dosłownie po sąsiedzku, na te komplety.

Mama postanowiła, że aby przeżyć z rodziną (przybyło jeszcze jedno dziecko), trzeba zająć się handlem. A to oznaczało wielodniowe i bardzo ryzykowne podróże. Irka przebywała z babcią Tuszewską i ojcem Wisławem w Wołominie, a maleńka Bożenka u babci w Warszawie. I tu znalazła szczególnego opiekuna w przyrodnim bracie. Zbyszek jeździł wówczas rykszą i próbował w ten sposób coś zarobić (z czasem to zarzucił, bo nie chciał – jak mówił – wozić „szkopów”). Gdy wracał po całym dniu ciężkiej pracy, w nocy prał pieluchy i ubranka Bożenki, a później, gdy stawiała pierwsze kroki, był jej nieodłącznym opiekunem. Nosił, bawił, chronił przed przygodą.

Ciotka Irma Wójcikiewicz (konspiracyjny pseudonim „Marta”) tak oto wspomina tamte lata:

...W 1943 roku, kiedy pracowałam w Hurtowni Owoców i Warzyw Józefa Kawczyńskiego na placu Żelaznej Bramy, przyszły do mnie dzieci Eli [w rodzinie tak wszyscy nazywali moją mamę] i prosiły, żeby im znaleźć jakąś stalą pracę. Prosiły, ponieważ ich matka mieszkała pod Warszawą, a one mieszkały u mojej matki na Starym Mieście na Przyrynku – tak Zbyszek, jak i Danusia. Postanowiłam im pomóc. [...] Uprosiłam mojego dyrektora i Zbyszek został przyjęty jako robotnik, na dole, do dźwigania owoców i warzyw, a Danusia pracowała jako praktykantka w biurze. Ja już wtedy należałam do AK. [...] Pewnego dnia, wychodząc z pracy, spotkałam Zbyszka i Danusię, którzy chcieli odprowadzić mnie do domu i porozmawiać. Powiedziałam, że niestety nie idę do domu, bo mam zebranie. Na to Danusia zrobiła »oko« i spytała: »A jakież to zebranie? Pewno gdzieś należysz?« Nie odpowiedziałam ani tak, ani nie. Wtedy poprosiła: »Ciociu, wciągnij nas! Będziemy razem, będziemy tak samo pracować. Ja też mogę być pielęgniarką, mogę być pracownikiem gospodarczym, mogę gotować na punkcie, bo to na pewno też będzie potrzebne...« Tak mi tłumaczyła Danusia. Na to ja odpowiedziałam: »Dzieci, jesteście bardzo młodzi. Zbyszek nie ma jeszcze siedemnastu lat, ty masz osiemnaście, no, prawie dziewiętnaście, ale ja nie mogę was brać na swoje sumienie. Wasza matka mieszka pod Warszawą, nic nie wie, nie daj Boże, gdyby się coś stało, miałaby do mnie wielką pretensję«. I odmówiłam kategorycznie.[...] Po pewnym czasie dowiedziałam się jednak od kierownika Zbyszka, że Zbyszek jest z nim razem w AK. Tydzień później dowiedziałam się też, że Danusia uprosiła p. Hannę Hanicką i również ona się zapisała. Byłam tym przerażona, ale nie mogłam przeciwdziałać. [...]

Z dziećmi się już nie widziałam, ale miałam z nimi kontakt przez moją matkę, która następnie przeniosła się ze Starego Miasta do mnie, na ul. Odyńca na Mokotowie. I trzeba trafu, że właśnie na Mokotowie przy ul Kazimierzowskiej Zbyszek miał jakiś punkt kontaktowy. Raz Zbyszek wpadł do naszego mieszkania, zostawił walizkę i powiedział babci, że był pierwszy alarm na powstanie, ale został odwołany i że wobec tego zostawia tu walizkę, którą niedługo zabierze. Kiedy przyszłam do domu, okazało się, że w walizce jest pełno butelek z benzyną i do każdej butelki umocowane są gumą dwie laseczki materia/u wybuchowego. [...] 1 sierpnia, pod moją nieobecność, Zbyszek walizkę zabrał Pożegnał się z babcią i już więcej nie przychodził. Miejsce zbiórki Danusi było gdzieś w zupełnie innym punkcie, tak że i jej już nie zobaczyłam.

Po Powstaniu [...] dowiedziałam się, że Danusia została ciężko ranna i gdzieś – w kanałach czy gdzie indziej – na rękach p. Hanickiej umarła. Od babci dowiedziałam się po Powstaniu, że Zbyszek wpadł do szpitala Elżbietanek, gdzie babcia miała pracować jako salowa czy pomocnica pielęgniarska, i odszuka! ją. Jak babcia powiedziała: »Zbyszeńku, ja się tak o was boję, jesteście tacy młodzi«, to on odpowiedział: »Babuniu, ale ja jestem taki szczęśliwy, że bijemy tych Niemców, jak w kaczy kuperek!« I to były ostatnie wiadomości.

Po Powstaniu moja siostra rozpoczęła poszukiwania. [...] Okazało się, że Zbyszek zginął na polach służewieckich. Czegoś tam bronili – czy dostępu do Warszawy, czy Niemcom wyjścia z Warszawy [...]. Mieszkańcy pobliskich domków mówili potem, że tam była ogromna przewaga uzbrojenia i liczby Niemców nad tym walczącym oddziałem polskim. [...] Tych chłopców była garstka, a tych Niemców – masa. Po dwóch dniach, kiedy Niemcy odeszli, ludzie zaczęli szukać: może są jacyś ranni? I znaleźli cały oddział pogruchotany, wybity, a Zbyszka o jakieś 200 metrów dalej – w życie. Nie wiadomo, czy on tam pobiegł, czy, będąc już ranny, doczołgał się...”

Tyle relacja cioci Irmy. Ale żyją jeszcze inne osoby, które zetknęły się ze Zbyszkiem i Danusią na polu konspiracyjnym. Byli to Jerzy i Wanda Wyszyńscy, pracujący w tej samej firmie owocowo-warzywnej, ale mający w pracy niewielki z nimi kontakt. Dopiero po pewnym czasie Jerzy Wyszyński, pseudonim „Janusz”, zorientował się, że z młodszym kolegą z pracy należy do tego samego pułku „Baszta”, kompanii B-2 i tego samego plutonu pierwszego. Wedle jego relacji Zbyszek (ps. „Witold”) przeszedł przeszkolenie strzeleckie i kurs dla dowódców patroli minerskich. Przed Powstaniem pododdziały „Baszty” były zgrupowane na Mokotowie (co potwierdza relację cioci Irmy). Na samym początku Powstania, gdy się spotkali i mieli przystąpić do akcji, jeden z kolegów powiedział, że ma przeczucie śmierci, czuje, że niedługo zginie, na co Zbyszek zawołał, że on jest spokojny, bo ma dziwną pewność, że nic mu nie będzie i że przeżyje. Obaj jednak – stwierdza p. Wyszyński – zginęli, i to jednego dnia, tylko w różnych miejscach. W walkach na rogu ulic Narbutta i Kazimierzowskiej „Janusz” został ranny i stracił wzrok. Ich batalion uległ przegrupowaniu i pluton, do którego należeli, znalazł się na Służewcu. Podobno w sztabie zorientowano się, że nastąpi miażdżące uderzenie Niemców i podobno wydano rozkaz wycofania się, ale prawdopodobnie nie dotarł on do plutonu i przy ataku przeciwnika cały pododdział wyginął. Było to drugiego sierpnia.

Ciocia Irma mówi, że poinformowała mamę o śmierci Danusi. Nie wiem dlaczego, ale przez cały czas po wojnie mama szukała relacji o śmierci Danki. Było dla niej dużym ciężarem, że nie znała miejsca grobu. Nie miała więc pewności, że Danusia na pewno zginęła. Wiadomo tylko, że jako sanitariuszka (ps. „Danuta”) brała udział w walkach na Starym Mieście i eskortując grupę 22 rannych zeszła do kanału. Od tego momentu wszelki ślad po całej grupie zaginął. A mama zwierzała mi się niejednokrotnie, że po wojnie myślała sobie, że może jej dziecko zostało ranne, że jest ułomne i gdzieś czeka na jej pomoc nie mogąc wyjaśnić, kim jest. Przez wiele lat ta myśl nie dawała jej spokoju...

Ks. Roman Lipiński