Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

MŁODOŚĆ

Na próżno próbuję wywołać w pamięci późnozimowy, a może już przed-wiosenny dzień 1945 roku, kiedy po raz pierwszy spotkałem tego wysokiego chłopca o jasnej blond czuprynie, jasnej cerze i jasnym uśmiechu. Nazywał się Bogdan Tranda.

Wydaje mi się, że było to w szarym, jednopiętrowym domu parafialnym przy ulicy Reja 6 w Radomiu, naprzeciw kościoła. Tutaj właśnie zbierała się nasza niewielka gromadka na lekcje religii, prowadzone przez pastora Missola, tutaj połączyły nas przyjaźnie, jakże często trwałe i serdeczne.

On miał lat piętnaście, ja wchodziłem w czternasty rok życia. Byliśmy obaj uczniami drugiej klasy gimnazjalnej (w ówczesnej strukturze szkolnej znaczyło to coś innego, niż dziś) i uczyliśmy się w tym samym gmachu dawnego Kolegium pijarskiego, choć w dwu różnych szkołach. On chodził do gimnazjum im. Chałubińskiego, które zajmowało całe piętro budynku. Mojej szkole patronował Kochanowski; mieściła się na parterze. Dopiero na ostatnie dwa lata przed maturą Bogdan przeniósł się do nas: tu bowiem było liceum o kierunku humanistycznym, z łaciną, z bogatszym programem języka polskiego i historii, z propedeutyką filozofii. Już wtedy widział zarys późniejszej drogi swego życia – już wtedy liczył na to, że ten kierunek nauki da mu lepsze przygotowanie do studiów teologicznych, a potem do pracy duszpasterskiej.

Gdy dziś wspominam tamte dni, utwierdzam się w przekonaniu, że wewnętrznie był dojrzalszy od wielu z nas.

A jednocześnie żył bardzo intensywnie życiem koleżeńskim i środowiskowym: szkolnym, harcerskim, sportowym. Był niemal wszędzie, zawsze pełen inicjatywy i skory do działania.

Często występował jako recytator na szkolnych i międzyszkolnych wieczorach literackich. Żyliśmy Gałczyńskim -jego liryką, jego absurdalnym żartem. Do popisowych numerów Bogdana należała Pieśń o żołnierzach z Westerplatte – i Strasna zaba, którą wykonywał z nieopisanym komizmem. Repertuar miał bogaty, jego występy recytatorskie w Klubie Literacko-Artystycznym przy ulicy Żeromskiego zyskiwały mu uznanie.

Pamiętam towarzyskie spotkanie środowiska ewangelickiego w mieszkaniu księdza Missola, kiedy wygłaszał wiersz Mickiewicza Rozum i wiara, z uczuciem i patosem.

W roku 1948 w Liceum Kochanowskiego powstał zespół teatralny. W kwietniu wystawił Most Jerzego Szaniawskiego, w grudniu tegoż roku Norę Ibsena. Oba przedstawienia reżyserowała pani Marta Trandowa, matka Bogdana. On sam grał w obu sztukach.

Przerzucam „Życie Radomskie” z tamtych lat. Recenzent, podpisany inicjałami Iw., pisze o Moście: „Na czoło wykonawców wybija się Bogdan Tranda, wykonawca roli starego przewoźnika. Już od pierwszych słów czuło się, że rola została doskonale przemyślana i opracowana w najdrobniejszych szczegółach. W tym chłopcu tkwi nieprzeciętny talent, który należałoby troskliwie rozwijać”. W recenzji Nory (z Bogdanem w roli Helmera) stały kronikarz teatralny Życia”, Jerzy Szymkowicz-Gombrowicz (brat autora Ferdydurke), dopowiada: „Okazuje się, iż talent ten jest dramatycznym w dosłownym pojęciu tego słowa, gdyż po dość mdłych epizodach początku sztuki objawił się całkowicie w mocnych końcowych scenach”.

Wspominam te dawne dzieje i cytuję te opinie, gdyż wydaje mi się, że to właśnie na szkolnych estradach i gimnazjalnej scenie Bogdan zdobywał swe pierwsze doświadczenia w kontaktach z szerokim audytorium, swobodę i pewność siebie w wystąpieniach publicznych, praktykę w sztuce retorycznej. Dlatego też on to, nie kto inny, przemawiał w imieniu grona absolwentów, gdy w czerwcu 1949 roku żegnaliśmy na zawsze nasz stary gmach szkolny.

W latach tu wspominanych Bogdan wyżywał się w sporcie. Uprawiał z zamiłowaniem pływanie. Był w tym świetny. Pływał w barwach Klubu Sportowego „Broń”. Znów sięgam do roczników „Życia Radomskiego”, by wyłowić z nich liczne świadectwa jego tryumfów. W styczniu 1948 roku jest czwarty na liście najlepszych pływaków w basenach krytych. Wtedy też otrzymuje jubileuszową odznakę Polskiego Związku Pływackiego. W dwa miesiące później znajduje się wśród dziesięciu najlepszych sportowców Radomia. Zbiera nagrody i wyróżnienia.

Działa w harcerstwie, jeszcze tym dawnym, sprzed roku 1949, prawdziwie harcerskim. Należy do najczynniejszych w szkolnym hufcu Przysposobienia Wojskowego.

Pod tą aktywnością jednak, pod tak charakterystyczną dla niego skłonnością do koleżeńskiego żartu i zabawy kryła się postawa, którą łatwo było odczytać i której zresztą Bogdan nigdy nie taił. Jej fundamentem było przeświadczenie, że są w życiu wartości, którym sprzeniewierzyć się nie wolno. Wśród nich: dobro człowieka, lojalność, spolegliwość. Miał swoje zdanie; gdy trzeba było, wypowiadał je odważnie i stanowczo. Autorytet, jaki potrafił sobie zdobyć już w tamtych czasach wśród kolegów, zasadzał się nie tylko na imponującej zwykle chłopcom sprawności fizycznej i osiągnięciach sportowych. W równej mierze -a może przede wszystkim – jego podstawą była wierność sobie i wyczuwalna gdzieś w głębi powaga wobec życia i świata.

W początku października 1996 roku odwiedziłem Radom z okazji jubileuszu tamtejszej parafii ewangelickiej. Znów znalazłem się w małym radomskim kościele, jak wtedy, przed pół wiekiem. Tu, 25 maja 1947 roku, wraz z Bogdanem byliśmy konfirmowani. Razem z nami: Hania Krakowiakówna (później Niemczykowa), Zosia Pinno (dziś Ziółkowa), Witek Missol – bratanek pastora i Janusz Ziółko. Nie miałem ciemnego garnituru – czasy były powojenne – wystąpiłem więc w harcerskim mundurku, który uważałem za symbol idei pięknej i szlachetnej.

W murach tego kościoła Bogdan, jeszcze jako uczeń, prowadził spotkania modlitewne, gdy obowiązki duszpasterskie odwoływały księdza Missola poza Radom. Kalikowałem nieraz na ciemnym chórze przy wysłużonych organach. Czasami i jemu przypadała ta funkcja w udziale. W skromnych izbach katechetycznych po drugiej stronie ulicy dyskutowaliśmy razem o nowych wtedy ideach rodzącego się ruchu ekumenicznego. Bogdan był nimi w najwyższym stopniu zainteresowany.

Nasze drogi życiowe i później nakładały się na siebie i przecinały. Przyjaźń przetrwała do dni ostatnich. Widywaliśmy się niemal co miesiąc na stałych koleżeńskich spotkaniach w gronie dawnych maturzystów radomskich. I gdy dziś nić tych kontaktów nieodwołalnie się urwała, pozostaje przecież wątek serdecznej myśli, prowadzący w czasy i miejsca odległe, a jakże sercu bliskie.

Roman Loth
[Prof. dr hab., pracuje w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk]