Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

W PARAFII I KOŚCIELE

Bogdan to dla mnie towarzysz w pracy kościelnej. Przez dwadzieścia lat byliśmy dla siebie najbliższymi kolegami. Przez następne lata współpracowaliśmy już trochę luźniej.

Dzisiaj leży przede mną tekst wspomnienia o nim przygotowany do pisma Szarych Szeregów (działał w małym sabotażu w Radomiu). Scharakteryzowałam tam Bogdana według dziesięciu punktów prawa harcerskiego. Teraz nie powtórzę tego schematu. Na łamach „Jednoty” nie ma potrzeby tłumaczyć, że duchowny ewangelicki przez całe życie służył Polsce ani że służył Bogu.

Niemniej jednak osobowość Bogdana była w dużym stopniu ukształtowana przez to prawo. Jego przestrzeganie w latach wojny to nie tylko praca nad samym sobą, ale i jakoś, choć odrobinę, forma walki z okupantem. Mam podstawy, aby o tym mówić, ponieważ oboje urodziliśmy się w 1929 roku i podobnie przeżywaliśmy lata wojny. Na wiele spraw (ale nie na wszystkie, o nie!) mieliśmy takie samo spojrzenie. Na przykład długo byliśmy wrogami telewizji.

W latach 1965-1984, gdy byłam sekretarzem parafii, Bogdan często siadał po drugiej stronie mego biurka. W rozmowach różnił nas język, którego używaliśmy. Jego był piękny, bogaty i nad wyraz wyważony. Mój dużo uboższy i co rusz przeplatany nieco dosadniejszymi wyrażeniami pozostałymi z lat służby wojskowej i pełen słów młodzieżowych, świadomie przyswajanych dla lepszego kontaktu z dziećmi.

Mieliśmy oboje po dwóch synów i spieraliśmy się, czy można opuszczać niedzielne nabożeństwo dla całodziennej wycieczki. Oczywiście mój pogląd na ten temat był dużo bardziej liberalny. Mimo to moje dzieci stawiano za wzór pastorskim, czego jego syn Lech, obecnie ksiądz, miał zupełnie dosyć.

Ważniejsze było to, że w niedzielnych kazaniach nie bez trudu odnajdywałam echa naszych rozmów, przetworzone i uporządkowane. Dyskutowaliśmy również wiele o „Jednocie”. To chyba wtedy rodziły się projekty pierwszych podwójnych, monotematycznych numerów letnich, gdy trudności zewnętrzne nie pozwalały na wydawanie książek. Owocem tych rozmów było i to, że sama zaczęłam pisać do „Jednoty”. Oczywiście nie o teologii, w której mam wstydliwe braki, ale o praktycznym chrześcijaństwie.

Były i inne tematy rozmów. Dzieliliśmy się ze sobą kłopotami związanymi z otrzymywaniem, a ściślej – nieotrzymywaniem, paszportów. Sytuacja rodziła bunt. Rozważaliśmy, czy można z „tymi panami” rozmawiać. Bogdan miał przeogromną potrzebę podróżowania. Potrzebował kontaktów z wieloma ludźmi, rozmawiać z nimi, wymieniać poglądy, poznawać coraz dalsze kraje. Dusił się w Polsce. Tego stanu nie dawało się ukryć, więc orientowali się w tym i pracownicy biura paszportów. To jeszcze bardziej pogarszało sytuację.

Łączyła nas z Bogdanem, ale i z kilkoma innymi pracownikami naszego reformowanego Leszna [dawna, do dziś używana przez parafian, nazwa ulicy, przy której stoi kościół ewangelicko--reformowany], osoba wspólnego „opiekuna”, który używał nazwiska Walewski, a wcześniej pracował w Instytucie Chemii na Żoliborzu. Ów Walewski przyszedł po Bogdana na plebanię 19 grudnia 1981 roku. Jak łatwo sobie można obliczyć, była to sobota, więc biura zastał zamknięte. Biedny ten człowiek musiał się czymś wykazać, stąd spróbował szczęścia w moim domu (mieszkam bardzo blisko kościoła). I w ten sposób znalazłam się na kilka godzin w pobliskim pałacu Mostowskich [siedziba Urzędu Bezpieczeństwa – red.]. Szybko zorientowałam się, że musiał wykazać się „minutażem usługowym”, więc pytania nie były zbyt trudne i czas jakoś mijał. Walewski nie zrezygnował wtedy z przesłuchania Bogdana i miało to miejsce bodajże w najbliższy poniedziałek, w tym samym pałacu. Warto też wspomnieć o kłopotach Bogdana z podsłuchiwaczami kazań. W naszej małej parafii nietrudno było rozpoznać obecność tych panów w kościele.

Przypominam sobie dzisiaj i najróżniejsze ludzkie sprawy wspólnie omawiane. Bogdan potrafił mi podrzucać rozmowy duszpasterskie z osobami, którym nie była potrzebna jego wiedza teologiczna. Miał mało cierpliwości do parafian mówiących wyłącznie o swoim zdrowiu. Kiedyś to nawet tak sformułował: „Ty jesteś właśnie na tyle schorowana, żeby móc pomóc innym”. Trudno mu było nieraz zebrać się do odwiedzenia kogoś, kto długo nie pojawiał się w kościele. Był natomiast niezawodny, gdy chodziło o wizyty u osób poważnie chorych, i niósł im autentyczną pociechę. Mimo że był tak doświadczonym duszpasterzem, specjalnie odwiedziny w szpitalach bardzo go obciążały, z czego otoczenie zupełnie nie zdawało sobie sprawy. W jego pracy nie było nic z rutyny.

Zastanawialiśmy się też nieraz nad patriotycznymi rocznicami i okolicznościowymi nabożeństwami: ile ich powinno być, jakie powinny mieć akcenty i jak udekorować Stół Pański. Bo Bogdan przez długie lata sam przygotowywał kwiaty do kościoła, a robił to z wielkim smakiem. Posiadał niewątpliwie artystyczne uzdolnienia, których dowody pozostały na przykład w archiwum fotograficznym. Zdjęcia wykonywał nie tylko bardzo dobrze pod względem technicznym, ale przede wszystkim z dużym wyczuciem właściwej kompozycji Fotografia była niewątpliwie jego hobby

Tu pragnę wyjaśnić (gdyby to nie było dla kogoś dość oczywiste), że praca na plebanii nie zaczynała się i nie kończyła na tych naszych rozmowach. Również nie należy wnioskować, że to wtedy zapadały ważne dla parafii decyzje. Od tego w naszej społeczności jest Kolegium Kościelne, któremu – nie przeczę – podrzucaliśmy aktualne tematy i przedstawialiśmy, a precyzyjniej – Bogdan przedstawiał, pewne przemyślenia.

Miał wiele do powiedzenia. Poza tym lubił mówić i umiał mówić. Jednocześnie potrafił i słuchać. W latach wspólnej pracy w Warszawie marzyliśmy, żeby o naszej społeczności można było słyszeć w radiu, a może i w telewizji. I kiedyś taka wielka okazja sama do nas przyszła. Telewizja Polska kręciła godzinne filmy o ważniejszych wyznaniach w naszym kraju. Któregoś dnia cała ekipa zjawiła się na Lesznie. I wtedy, za zamkniętymi drzwiami, ostro powiedziałam Bogdanowi, że nie mogę pojąć, iż zdecydował się z nimi współpracować. Ja sama powiedziałam im przed chwilą, że w kancelarii nie ma możliwości podłączenia się do prądu, co oczywiście nie było prawdą. Trzeba wyjaśnić, iż działo się to w roku 1983, gdy telewizję bojkotowała większość liczących się aktorów. Film został zrealizowany. Dla mnie pozostał on wspomnieniem największej kontrowersji między nami. Ilekroć teraz widzę tę kasetę na półce w Bibliotece Synodu, przyznaję – chociaż do dziś bardzo niechętnie – że sami nie zdołalibyśmy wykonać takiego nagrania i że bojkot minął, a film pozostał.

Korci mnie jednak, żeby nie zakończyć tego wspomnienia bez odniesień do zachowań harcerskich. Było to w roku 1956 w Białym Dunajcu. Wtedy to jedyny raz prowadziliśmy razem obóz młodzieży. Po przyjeździe kupiłam wypatroszonego cielaka. Radość moja trwała krótko, bo nie wiedziałam, jak go rozebrać. W tamto sobotnie popołudnie poszukałam wsparcia u Bogdana. Odpowiedział mi, że jak skończy przygotowywanie kazania na niedzielę, to mi pomoże. I rzeczywiście razem podołaliśmy zadaniu.

Gdy byliśmy na tym obozie, szybko zauważył, że zawsze kicham przed śniadaniem. Wyjaśniłam, że jestem alergiczką i tak reaguję na kurz z podłogi przy zamiataniu. Od tamtego dnia po powrocie z umywalni zastawałam zawsze sprzątnięty pokój. Takie to byty Bogdanowe dobre uczynki. Wyćwiczone w katolickim harcerstwie, a rozumiane po ewangelicku.

W Białym Dunajcu mogłam obserwować też inne jego cechy ukształtowane w harcerstwie a tutaj bardzo przydatne: odpowiedzialność za każdego uczestnika, traktowanego jednocześnie bardzo indywidualnie, szybkość podejmowania decyzji i dobrą orientację w terenie. No i miłość do gór. Pojechałam wtedy pierwszy raz w życiu w te strony Polski. I gdy znalazła się czasem wolna chwila wieczorem, patrzyliśmy razem na łańcuch Tatr na horyzoncie, a Bogdan o nich opowiadał. Niestety, nie zaraził mnie górami. Ale to już moja wina.

Ta nasza przyjaźń była więc długoletnia i sprawdzona w różnych sytuacjach. A zadzierzgnięta została według staromodnych, bardzo rygorystycznych zasad.

Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. I pewno słusznie. Ale są przecież wyjątki, które i tę regułę potwierdzają...

Aleksandra Sękowska
[Sekretarz parafii warszawskiej w latach 1965-1984, obecnie przewodnicząca synodalnej Komisji Dokumentacji, Informacji i Wydawnictw]