Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

DUSZPASTERZ

Cóż można napisać o Zmarłym? Że był dobry? Że pomagał ludziom? Że go nam zawsze będzie brak? Oczywiste to i banalne.

Jak wyrazić myśli o kimś, kto już nigdy do nas nie przemówi, nie wytłumaczy nam swojej nieobecności i nie będzie przekonywał, że życie nasze ziemskie jest chwilą podarowaną i mającą dobrze określony cel?

Trudno znaleźć słowa i trudno napisać, kim był ks. Bogdan Tranda, zmarły przedwcześnie w 67. roku życia. Gdyby żył i miał sam pisać o kimś podobnym, znalazłby na pewno słowa właściwe, słowa skromne i wyważone, gdyż sam był człowiekiem skromnym, który dobrze znał wagę słowa. Bardzo chciałbym, aby moje wspomnienie o nim było takie, które by mógł zaakceptować do druku w „Jednocie”.

Usłyszałem o nim po raz pierwszy od żony, gdy przebywałem poza granicami kraju. Napisała mi, że w Kościele ewangelicko-reformowanym jest duchowny o wybitnej osobowości. Że jego kazania zmuszają do myślenia i że otacza go aura sympatii. Po przyjeździe postanowiłem sprawdzić, czy słowa żony nie są tylko egzaltacją. Okazało się, że nie myliła się, ale też i nie napisała wszystkiego. Pamiętam pierwszą wysłuchaną przeze mnie lekcję Księdza Bogdana. Zwrócił moją uwagę dobitny głos, poruszający jednocześnie serce i rozum. Ten głos przykuwał uwagę, rezonował gdzieś w środku słuchacza i nie pozwalał oderwać myśli od snutego w kazaniu wątku. Słowa były proste, skojarzenia proste, przesłanie niemal oczywiste, ale jakże dalekie od płytkości spotykanej, niestety, dość często w interpretacji Pisma. Nie ulegało wątpliwości, że ten, który do mnie mówi, ma w sobie wiarę pełną i wykraczającą daleko poza wszelką sferę obrzędowości. Było to odkrycie niezwykłe i przeżycie niezwykłe. Trochę tak, jakby się spotkało na swej drodze prawdziwego proroka. Na kolejną niedzielę czekałem z niecierpliwością. I znów, wbrew mojej przekornej naturze, myśli moje zostały całkowicie zdominowane przez treść kazania. Ten nie znany mi dotąd człowiek wchodził w mój areligijny świat, z którego areligijności nawet nie zdawałem sobie do końca sprawy.

Bardzo chciałem bliżej poznać Księdza Bogdana. Potrzeba była ogromna. Przeżywaliśmy wówczas z żoną głębokie dylematy i bardzo potrzebowaliśmy porady. To było ważne, gdyż nie chodziło o wygadanie się, zrzucenie z serca ciężaru i przelanie swoich problemów na księdza, którego obowiązuje pełna dyskrecja. Chodziło o otrzymanie rady, jej wysłuchanie i, co ważne, zastosowanie się do niej. Ksiądz musiał być więc obdarzony prawdziwym zaufaniem. Nagle jakiś obcy człowiek miał zadecydować o naszym postępowaniu. Było to tak głęboko sprzeczne z moją naturą, że nie rozumiałem, jaka to siła zmusza mnie do przyjęcia nie wyroków Boskich, ale ludzkich. Z ogromnym zażenowaniem zaprosiłem Księdza do naszego domu. Byłem bardzo zdumiony, gdy zaproszenie zostało przyjęte jako coś nie tylko naturalnego, ale coś, co było jakby oczekiwane! Znaliśmy już wtedy ogrom obowiązków Księdza Bogdana i trudno było nam narzucać się ze swymi problemami, które w porównaniu z problemami ludzi chorych, starych i słabych wydawały się mniej ważne.

Gdy pojawił się w drzwiach, w nieodłącznym berecie i z uśmiechem, jakim wita się starych przyjaciół, wiadomo było, że rozmowa potoczy się dobrze, nawet gdy przyjdzie mówić o rzeczach bardzo osobistych i przez to jakże trudnych. Byliśmy przygotowani na słowa o naszej małości, braku wiary, grzechu, bojaźni Bożej itp. i byliśmy skłonni wysłuchać reprymendy w oczekiwaniu, że w ślad za nią pojawi się dobra rada. Istotnie, otrzymaliśmy ją wraz z najwspanialszą lekcją religii, którą można byłoby zatytułować „O przykazaniu miłości”. Z całą pewnością podobnej lekcji można byłoby wysłuchać i od innych księży, ale (mam nadzieję, że żaden z duchownych się nie obrazi) wysłuchać tak, aby każde słowo odbijało się w sercu echem – to już była zasługa wybitnej osobowości naszego gościa. Niewątpliwie jemu zawdzięczamy wprowadzenie w naszym życiu swoistego ładu i złapanie znaków orientacyjnych w gęstej mgle, w jakiej się wówczas poruszaliśmy. Zaciągnęliśmy wtedy niemożliwy do spłacenia dług wdzięczności!

Bardzo zawsze byłem ciekaw poglądów politycznych Księdza Bogdana. W latach osiemdziesiątych oczekiwałem jednoznacznego potępienia władzy, gloryfikacji „Solidarności” i chęci skupienia wokół siebie działaczy społecznych. W swoim zadufaniu wydawało mi się, że miałem tytuł do dopytywania się o te poglądy: wszak stałem po „słusznej” stronie i byłem za to nawet represjonowany. A tu spotkało mnie rozczarowanie, gdyż jedyne poglądy, z którymi się ze mną Ksiądz Bogdan dzielił, dotyczyły po prostu... przyzwoitości. Nie usłyszałem potępienia władzy ani wysławiania działaczy, ale spotkałem się z zadumą nad światem, w którym ludzie potrafią zachowywać się nieprzyzwoicie. Właściwie wnioskiem z rozmowy było jednoznaczne opowiedzenie się Księdza właśnie po stronie tych, którzy zachowują się zgodnie z etyką. Gdyby wspomniał coś o etyce chrześcijańskiej, ale nie – chodziło po prostu o etykę, bez żadnego przymiotnika.

Wielokrotnie po jego wyśmienitych kazaniach miałem ochotę podjąć ich temat i podyskutować z Księdzem Bogdanem nad interpretacją zdarzeń, a częściej postaw ludzkich. Była jednak często ogromna bariera, która nie pozwalała mi tego zrobić. O ile wartościowanie ludzi i ich postępków przez Księdza wychodziło z ukrytego założenia o dobrej naturze ludzkiej, która błądzi, mój osąd nazbyt często opierał się na innych, mniej życzliwych ludziom przesłankach, co przyznaję ze wstydem. Jeśli więc bałem się podjęcia dyskusji, czyż nie oznacza to, że w duszy przyznawałem Księdzu rację? Czy zatem przekonanie o miłości bliźniego nie było mi przekazywane do opornej świadomości bez zbędnych słów?

Trudno opisać szacunek i podziw, jaki we mnie wzbudzał. Trudno też opisać inne uczucia. Po zebraniu zborowym, które było pierwszym od chwili objęcia parafii warszawskiej przez syna Księdza Bogdana, zatrzymałem Księdza, by powiedzieć mu, że jest mi najbliższym przyjacielem i że zawsze nim pozostanie bez względu na to, co będzie dalej robił. Bardzo chciałem z Nim porozmawiać dłużej i w jakimś sensie było mi wygodne to, że Ksiądz Bogdan przeszedł już na emeryturę, gdyż sądziłem, że będzie dysponował teraz większą ilością czasu. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, jak bardzo ten czas miał już ograniczony. W swojej naiwności sądziłem, że przebyta operacja przedłuża Mu życie na długie lata. Jakże się myliłem!

Nie chciałbym kończyć tego wspomnienia w nazbyt łzawym i koturnowym nastroju. Ludzie tego rodzaju, co ks. Bogdan Tranda, przeżywają we wspomnieniach innych lata, dziesiątki i setki lat. W Kościele rzymskokatolickim są wynoszeni na ołtarze, co zapewne byłoby ostatnią rzeczą, której by sobie życzył Ksiądz Bogdan. Myślę jednak, że podzieliłby moje życzenie, aby jego jakże cudowny dar, który powodował, że otoczenie traktowało go jak najbliższego przyjaciela, jak osobę obdarzoną największym szacunkiem i zaufaniem, spłynął na jego następców, gdyż ten dar duchownego był i jest bardzo społeczności zwanej Kościołem potrzebny.

Ludwik Dobrzyński
[Prof. dr hab., pracuje w Instytucie Fizyki Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku]