Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

A dla mnie Ksiądz Bogdan to przede wszystkim „wuj Sam” – niezrównany organizator obozów dla młodzieży ewangelickiej (bądź z rodzin mieszanych wyznaniowo, jak m.in. moja). Jako nastolatka parokrotnie jeździłam na letnie obozy, prowadzone przez niego w Tatrach, zwykle w rejonie Białego Dunajca i Poronina. Nieudolne słowo nie odda tego klimatu braterstwa, harcerskiej dyscypliny, werwy, radości, humoru, psikusów „zielonych nocy” i poezji mruczanej po kolacji kołysanki „Idzie noc...” Więc może tylko parę obrazów: Ksiądz Bogdan w dresie, z podwiniętymi rękawami, zmywający naczynia z dyżurnymi i dozorujący tej niewdzięcznej roboty, dowcipnie pospieszający nie dość szybkich dyżurnych, takich np. jak ja i „Kazio Dobroduszniak”, brat Doroty... Ksiądz Bogdan przytomnie pilnujący sprawiedliwego podziału jeszcze ciepłych bułeczek drożdżowych, wypiekanych przez gaździnę na maśle z UNRRA-y. Ksiądz Bogdan prowadzący wycieczkę na Czerwone Wierchy... Nawet teraz, gdy stoi się już na przełęczy między życiem i śmiercią, nad przepaścią minionych lat, wciąż czuć kuszący zapach pysznych, dojrzałych gruszek, wyciąganych z plecaków na zboczu Czerwonych Wierchów.

Szkoda, że nie zachowałam żadnego zdjęcia z tamtych wypraw, ale bo też mało kto wtedy fotografował – po prostu chodziliśmy po górach i podziwialiśmy ten świat, nie troszcząc się zgoła o dokumentację.

Rodzinę Trandów poznałam znacznie wcześniej, przed czterdziestoma paroma laty chyba, na Wigilii: Księdza Bogdana z młodziutką panią Wandą pamiętam jak przez mgłę, za to bardzo dobrze pamiętam starszą panią Trandową, zaśmiewającą się, gdy podczas „choinki” recytowałam wiersz Mickiewicza Przyjaciele, i wzruszoną, gdy mój mały brat, nie wymawiający „r”, mówił z przejęciem: „Kiedy ja dorosnę, zetnę z boru sosnę...”

W czasach studenckich sporadycznie przychodziłam na jakieś uroczystości czy spotkania w domu parafialnym. Jednym z nich był wieczór poświęcony Stefanowi Żeromskiemu. Ksiądz Bogdan czuwał nad całością, zwracał uwagę na właściwy dobór słowa, styl, dobrą artykulację, piękną polszczyznę, w czym sam był mistrzem. To dodatkowo doceniliśmy później, podczas pogrzebu mojej Mamy, którą właśnie on odprowadził na wieczny spoczynek, żegnając sprawiedliwymi, mocnymi słowami duchownego i przyjaciela.

Magdalena Foland
[Córka zasłużonego członka warszawskiego zboru ewangelicko-reformowanego]