Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

Wspomnienie o Księdzu Bogdanie... Jak pisać je teraz, zbyt wcześnie, gdy odszedł tak nagle, nieomal z marszu, gdy wydaje się, że znikł gdzieś na chwilę i tylko patrzeć, jak wróci. Jak pisać wspomnienie, gdy toczy się z nim nadal nie dokończoną dyskusję, spiera i przekonuje... Miał więc rację Ksiądz Bogdan, gdy mówił, że ewangelik reformowany nie powinien uważać śmierci za kres, za coś ostatecznego. Że to tylko granica, przejście do innego życia. Kto pamięta pogrzeby prowadzone przez Księdza Bogdana, wie, że tak właśnie myślał i że nigdy nie było to ostateczne pożegnanie.

Wspomnienie o Księdzu Bogdanie... Jak opisać tę postać tak barwną, człowieka błyskotliwego, dowcipnego, z poczuciem humoru. Opisać tak, by nie wyszło to płasko, nijako. Więc chyba tylko kilka migawek – może w ten sposób uda się to lepiej.

Księdza Bogdana poznałam w nietypowych okolicznościach: w pogodny, letni dzień jechałam tramwajem na Żoliborz. Na placu Bankowym wskoczył do ruszającego tramwaju (drzwi nie były wówczas zamykane automatycznie) młody człowiek: rudoblond czupryna, roześmiana twarz, biała koszula z kołnierzem á la Słowacki. „To właśnie nasz pastor, Bogdan Tranda” – poinformowała mnie ciotka, dobrze znająca rodzinę jego teściów (wówczas już aktualnych lub może dopiero przyszłych). W taki to osobliwy sposób poznałam – jeszcze nie osobiście – swego pastora, z którym po latach przyszło mi pracować w diakonii.

Po latach, gdy wróciłam do Warszawy i odnalazłam się na nowo w moim Kościele. Lubiłam nabożeństwa odprawiane przez Księdza Bogdana. Lubiłam jego kazania. Był to umysł iście renesansowy. Wiele wiedział i tą wiedzą umiał się podzielić.

Był dobrym psychologiem i potrafił doskonale rozładować napiętą sytuację. Pamiętam, że na zebraniu zborowym miałam czytać sprawozdanie. Byłam trochę speszona, a tu jeszcze, na dodatek, mówił przede mną ktoś wysoki i mikrofon wypadał na poziomie czubka mojej głowy. Ksiądz Bogdan poderwał się od prezydialnego stołu, by go obniżyć. „Muszę dostosować do poziomu” – powiedział z figlarnym uśmiechem i porozumiewawczym błyskiem w oku. Roześmiałam się, napięcie spadło, czytanie sprawozdania przestało być problemem.

Podobnego uczucia doświadczyłam po raz drugi w znacznie poważniejszej sytuacji. Miałam trudny problem osobisty, spadło na mnie coś, co wydawało mi się nie do udźwignięcia i nie do rozwiązania. Nosiłam się z tym ponad dwa lata, aż wreszcie zdecydowałam się prosić o duszpasterską pomoc. Ksiądz Bogdan zgodził się, oczywiście, na tę rozmowę. Skąd jednak wiedział, jak trudno mi przyjdzie owo wywnętrzanie się – nie wiem. Wiem tylko, że gdy znalazł się stosowny moment i zapytał, czy chcę rozmawiać, a ja wyraziłam zgodę, usłyszałam: „No, to idziemy do konfesjonału!” Usiedliśmy w kościele w „pastorskiej” ławce. I te słowa, i wybór miejsca, pozornie tylko przypadkowy (skończyła się właśnie poranna zmiana w naszej przykościelnej aptece) sprawiły, że napięcie ustąpiło i poważna rozmowa potoczyła się bez zahamowań. Przekonałam się, jak wielką pomocą stać się może Biblia, szukanie w niej rozwiązań, wytłumaczenia, oparcia. I tego nauczył mnie wówczas mój duszpasterz, człowiek z Biblią w sercu. On zresztą, gdy dziękowałam mu za pomoc, odpowiedział po prostu: „To przecież nie ja...”

Przez wiele lat byłam związana z grupą z Podkowy Leśnej, prowadzoną przez księdza Leona Kantorskiego, proboszcza tamtejszej parafii rzymskokatolickiej. Dwie ewangeliczki w tej grupie to Marysia Werner i ja. Bardzo zależało mi na tym, żeby poznali się ze sobą ludzie z Podkowy i z Leszna, z mojego Kościoła. Ksiądz Leon, wielki ekumenista, przystał na to z ochotą i zaprosił Księdza Bogdana i do uczestnictwa w spotkaniu agapowym, i do wygłoszenia kazania. Ksiądz Bogdan, zanim do tego przystąpił, postanowił przedstawić naszą społeczność. Wspomniał, że jest to mała wspólnota, nieporównywalnie mniejsza od Kościoła katolickiego. „Ale czy to źle? – zapytał. – Wszak perfum także używa się w minimalnych ilościach, a ich obecność daje się wyczuć.” Te słowa wywołały trochę poruszenia, źle je zrozumiano i uznano za chełpienie się. Zauważył to Ksiądz Bogdan i dodał coś chyba w tym stylu, że te perfumy powinny być pierwszorzędnej jakości.

I wreszcie diakonia. Diakonia to nie tylko wspólne z zespołem staranie o tych, którzy potrzebują pomocy: odwiedzanie chorych i samotnych w domach i szpitalach, pomoc w rozwiązywaniu konkretnych ludzkich problemów. Nie tylko służenie radą. To także opieka duszpasterska sprawowana nad nami, nad zespołem, czy to przez odpowiedni dobór fragmentów Pisma Świętego czytanych na początku każdego zebrania, czy to modlitwa, której wymowa stanowiła dla nas zawsze istotną pomoc i dodawała nam sił do podejmowania działań i wiary w ich skuteczność.

Były również i trudne chwile, i nieporozumienia, jak w każdej ludzkiej pracy. Także i wówczas życzliwy krąg przyjaciół i Biblia właśnie stawały się pomocą w przełamaniu trudności. Gdy dziś, z perspektywy, myślę o nich, widzę, jak były błahe.

Pisze w Drogowskazach Dag Hammarskjöld: „»Ubogich zawsze mieć będziecie między sobą.« Umarłych również”. Właśnie.

Marta Wernerowa
[Chemiczka, przewodnicząca grupy diakonijnej w warszawskiej parafii ewangelicko-reformowanej]