Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

Jednota” i „Trzynastka”

Piszę te słowa zaledwie dwa miesiące i tydzień od śmierci Księdza Bogdana. To za krótki czas, żeby nabrać dystansu wobec tej śmierci. Odszedł bowiem człowiek i przyjaciel, którego znałam od dzieciństwa i z którym przepracowałam trzydzieści parę lat w redakcji „Jednoty”, znacznie zaś dłużej w Kościele. Znał całą naszą rodzinę, był przy nas, i z nami, w najtrudniejszych momentach, gdy odchodzili jej kolejni członkowie. Prowadził pogrzeb Babci i Mamy, i Taty, i ciotek, i Mamy Ani. Żeby oddać ostatnią posługę Sabince, która była katoliczką, ale bardzo związaną z naszą rodziną i środowiskiem wyznaniowym, przyjechał sam z siebie, w mróz i śnieg, widać z potrzeby serca, aż do Zelowa i prowadził uroczystość pogrzebową razem z miejscowym katolickim księdzem. Kiedyś, kiedy dziękowałam Mu za słowa, jakie wypowiedział podczas pogrzebu (nie pamiętam już, czyjego), odparł: „Wiesz, po czym poznaję, że dobrze spełniłem swoje zadanie jako duchowny? Po tym, że rodzina przestaje płakać, a zaczyna słuchać zwiastowanego Słowa Nadziei”.

Dziękuję Ci, Bogdanie, za wszystkie słowa nadziei, jakie – w różnych okolicznościach – od Ciebie usłyszałam.

Ksiądz Bogdan był człowiekiem nieprzeciętnym pod wieloma względami i zasługuje na to, by nie pisać na jego cześć pośmiertnego panegiryku, lecz prawdę. Prawda bowiem nie zaszkodzi jego wizerunkowi. Wady i słabostki, których nie ukrywał, chociaż starał się je pokonywać, powodowały, że był człowiekiem wyrazistym, z krwi i kości. Nigdy nie kreował się na świętoszkowatego faceta w pastorskiej todze, co to sam jest bez skazy, wszystko wie najlepiej i nie żywi żadnych wątpliwości, ma więc prawo nieustannie napominać i pouczać innych. Pamiętam jedno z ostatnich już chyba jego publicznych wystąpień. Było to spotkanie w Polskim Towarzystwie Ewangelickim w Warszawie z Jackiem Kuroniem (przed wyborami prezydenckimi w 1995 r.), który mówił m.in. o swoim pragnieniu życia zgodnie z Ewangelią i o problemach, jakie nastręcza mu „transcendencja”. Ksiądz Bogdan, zabierając głos w dyskusji, powiedział mu coś takiego: „Panie Jacku, a któż tych wątpliwości nie ma? Czy pan myśli, że ja, będąc duchownym, nie miałem nigdy problemów z – jak pan to określa – transcendencją?” Otrzymał owację od całej, wypełnionej po brzegi sali.

Ksiądz Bogdan nie należał do łatwych szefów. Zawsze w biegu (zwłaszcza dawniej, kiedy był młodszy), wpadał jak po ogień, zapominał o tym i owym, czasem nawalał z terminem oddania własnych tekstów. „Latający Holender” – mówiliśmy, nawiązując do jego niderlandzkich przodków, i wściekaliśmy się, że znów numer się opóźnia z winy naczelnego. Tymczasem okazywało się potem, że był bardzo zajęty, że pisał tekst do encyklopedii albo dla jakiegoś czasopisma – krajowego lub zagranicznego – albo przygotowywał się do wykładu na uniwersytecie, albo do wystąpienia podczas sympozjum lub panelu bądź też tłumaczył kolejny fragment Nowego Testamentu, co stanowiło jego pasję.

Wspominam o tym także po to, by pokazać zakres i ogrom jego pracy i zobowiązań niby pozakościelnych, a tak naprawdę bardzo kościelnych, bo związanych z prezentowaniem i reprezentowaniem naszej małej ewangelicko-reformowanej wspólnoty na zewnątrz, po roku 1989 także w komisjach sejmowych, coraz częściej w radiu i telewizji. Kochał to robić i nikt inny lepiej od niego tego nie potrafił.

W redakcji zawsze bardzo dużo rozmawialiśmy. O wszystkim. O Kościele, o bieżących wydarzeniach politycznych i społecznych, tak w kraju, jak i za granicą, o najnowszych lekturach książkowych i o artykułach, które ukazywały się w innej prasie kościelnej lub świeckiej, o „kulisach ekumenicznych”. Z tych rozmów, sporów i wymiany myśli rodziły się kolejne numery „Jednoty”. To wtedy powstawały pomysły do „Zdaniem redaktora”, a później – „Co Wy na to?”, krystalizowały się tematy artykułów i koncepcje tzw. monotematycznych podwójnych zeszytów.

Te redakcyjne dyskusje – niekiedy także z udziałem ludzi spoza redakcji – odbywały się w atmosferze serdeczności, otwartości i zaufania. W dawniejszych, choć przecież tak niedawnych, czasach, „za komuny”, redakcja (i Kościół) to była enklawa wolności, nasz dom, w którym bywała tylko rodzina, przyjaciele i „najlepsze towarzystwo” – osoby, których nie trzeba było się bać, ludzie, którym można było zaufać. Korzystając z tej przestrzeni wolności, Ksiądz Bogdan organizował z naszą pomocą, a niekiedy i zachętą, różnego rodzaju dyskusyjne spotkania, zwane roboczo „W jednockim kręgu”, zapraszając na nie siostry i braci ze środowiska katolickiego (i to na długo przedtem, zanim zaistniała oficjalna, „pobłogosławiona” przez Urząd ds. Wyznań, ekumenia z Kościołem rzymskokatolickim) bądź też ludzi źle notowanych przez władze lub – później – z opozycji. „Jednota”, w dużej mierze dzięki Księdzu Bogdanowi, była w tamtych czasach jedynym chyba pismem tzw. mniejszości wyznaniowych, na łamach którego publikowali swoje teksty katolicy – świeccy i duchowni. Pamiętam parokrotne przypadki, że autorzy, na których nazwiska był tzw. zapis w cenzurze, ukrywali się pod pseudonimami. Nie chciał tego zrobić pan Stanisław Stomma, do którego Ksiądz Bogdan zwrócił się o tekst na temat „Chrześcijanin politykiem”. A był to rok 1976, wkrótce po słynnym głosowaniu w Sejmie nad poprawkami do konstytucji. W artykule katolickiego posła nie znalazły się żadne niecenzuralne treści, a mimo to zdjęto go w całości. Za samo nazwisko. A myśmy byli bezradni.

Mam już mało miejsca do dyspozycji, ale muszę jeszcze wspomnieć o Księdzu Bogdanie jako autorze. Miał dobre pióro, łatwość formułowania myśli i umiejętność posługiwania się piękną polszczyzną. No i zazwyczaj miał coś do powiedzenia. Niemniej jednak przyjmował uwagi krytyczne i propozycje zmian. Potrafił na nowo napisać cały artykuł, jeśli poszczególne akapity, albo całość, odbiegały od założeń redakcji lub rażąco rozmijały się z opinią poszczególnych jej członków.

Zawsze mnie to w nim wzruszało – jakiś rodzaj pokory i liczenia się ze zdaniem ludzi, którym ufał. Czasem jednak szedł w zaparte, choć niekoniecznie miał rację.

W ostatnich latach coraz mniej czasu poświęcał samej pracy redakcyjnej, ale nadal pisał. Bardzo nam brakowało jego obecności na zebraniach kolegium, jego sądów i ocen, wypowiedzi często okraszonych dowcipem i humorem.

Na kilka dni przed śmiercią przyśnił mi się taki jak dawniej – zdrowy i roześmiany. Siedział na wprost mnie, na wyciągnięcie ręki, i z zapałem perorował. Ja jednak, zamiast słuchać tego, co mówi, cały czas myślałam – jak to we śnie – że właśnie kogoś wprowadziłam w błąd, informując, że Bogdan umiera, podczas gdy jest zdrów i w świetnej formie...

W parę godzin po jego śmierci przyszliśmy oboje – mój mąż i ja – do jego domu, by się pożegnać. Powiedzieliśmy mu: „Bogdanie drogi, Ty już wszystko wiesz... Do zobaczenia w lepszej Rzeczywistości”. I choć od tamtej pory minęły dwa miesiące i tydzień, nie opuszcza mnie wielkie, nie ustające zadziwienie i żal, ilekroć przestępuję progi kościoła na Lesznie, ilekroć myślę o nim w domu: – Jak to możliwe, Bogdanie, że już Cię tu z nami nie ma, jak to możliwe?

Ale czy rzeczywiście Go tu nie ma?

Barbara Stahlowa
[Sekretarz redakcji „Jednoty” od 1962 r., a w latach 1993-1995 redaktor naczelny]

30 listopada 1996 r.