Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1997

Kiedy redakcja „Jednoty” zwróciła się do mnie z propozycją napisania paru słów osobistych wspomnień o ks. Bogdanie Trandzie, nie odebrałam tego jako przypadkowo zaofiarowanej mi możliwości dania wyrazu mojej własnej żałobie w jej pierwszym okresie. A to tym bardziej, że nie było mi dane wziąć udziału w nabożeństwie żałobnym, a więc wspólnie z całym zborem przeżyć tego momentu rozstania, wspominając Bogdana Trandę z wdzięcznością, w smutku, ale i z nadzieją. I jeśli wolno mi na tym miejscu wyrazić kilka myśli, czynię to z podwójnym uczuciem wdzięczności: wdzięczna jestem za wiele lat przyjaźni z niezwykłym człowiekiem i wdzięczna redakcji „Jednoty” za udostępnienie mi jej łamów.

Upłynęło przeszło 26 lat od czasu, gdy mój mąż został służbowo przeniesiony do Warszawy. Zamieszkaliśmy wraz z córką przy ul. Czernowieckiej. Zaraz po przyjeździe zaczęłam szukać kościoła ewangelicko-reformowanego (a przede wszystkim zboru!), gdyż chodziło nam również o to, by znaleźć możliwość kościelnej nauki dla naszej córki Doroty. Nigdy nie zapomnę pierwszych spotkań w kościele i po nabożeństwie w domu parafialnym, gdzie z kilkoma zborownikami siedzieliśmy nieraz do późnego popołudnia. Przede wszystkim był to Bogdan Tranda i jego żona Wanda, którzy odnosili się do nas z wielką serdecznością i ciepłem i sprawili, że ten zbór stał się stopniowo naszym domem. Dzięki życzliwości i gotowości niesienia pomocy ze strony państwa Trandów nasz krąg znajomych w obrębie zboru szybko się powiększył i czuliśmy się w „naszym” Kościele bezpieczni. I to Bogdan Tranda (a później również ks. Jerzy Stahl) zajął się osobiście nauczaniem Doroty, co nie natrafiało na żadne bariery językowe, jako że jego angielski był doskonały. Za tę olbrzymią dodatkową pracę, której podjął się, jakby to było samo przez się zrozumiałe, byliśmy mu niewypowiedzianie wdzięczni.

Przez wszystkie ubiegłe lata ta tak cenna dla nas przyjaźń rosła i umacniała się. Po naszym wyjeździe z Warszawy regularnie nadarzała się jakaś sposobność spotkania Bogdana i Wandy: w Polsce, w Szwajcarii albo we Francji. Wszystkie te spotkania miały jedną wspólną cechę – dziękczynne modlitwy Bogdana przy wspólnych posiłkach, gdziekolwiek zasiadaliśmy razem do stołu. Bogdan zawsze w prostych, ale pełnych mocy słowach zawierał wszystko, co nas poruszało. Tak też było podczas naszego ostatniego bolesnego spotkania 16 czerwca...

Mój mąż i ja wspominamy zwłaszcza te spotkania tak nieodległe w czasie, które – gdy patrzy się wstecz – nabierają szczególnego blasku drogocennego wspomnienia. Są to wspomnienia radosne, niczym nie zmącone, ale są też smutne, przyćmione już chorobą Bogdana. Ale wszystkie wspomnienia, zarówno te jasne, jak i te osnute smutkiem, przenika nieskończona wdzięczność. Przed dwoma laty, na dzień przed jego 65. urodzinami, mój mąż i ja spotkaliśmy się z Bogdanem w Lozannie i darowane nam było wiele czasu na rozmowy. Mimo iż Bogdan był już wtedy naznaczony przez chorobę, nie pozwolił tracić wielu słów na temat jego nie rozpoznanych jeszcze dolegliwości. O wiele ważniejsze były dla niego zmartwienia i cierpienia innych ludzi. Był wyraźnie bardzo zatroskany losem wszystkich podopiecznych grupy diakonijnej, którzy cierpieli na różne choroby i mieli trudności materialne, i zawsze szukał dla nich konkretnej pomocy. Tak też wtedy największą jego troską było otrzymanie lekarstw dla ciężko chorego w Kleszczowie i dla pacjenta w Zelowie – natomiast dla siebie nigdy nie wyraził żadnego życzenia.

Jakże wdzięczni byliśmy za ostatnie, pozornie beztroskie, radosne spotkanie w Rybnie w końcu maja ub. r., gdy świętowaliśmy szczególne urodziny mego męża. Wszyscy goście byli pod głębokim wrażeniem mowy Bogdana, który osnuł ją na tekście jednego ze swoich ulubionych Psalmów (miał zwyczaj codziennie czytać razem z żoną jeden Psalm). Wiedział już, jaki przebieg będzie miała jego ciężka choroba, a jednak jego słowa z nie słabnącą siłą świadczyły o niewzruszonej i mocnej wierze, o będącej dla nas wszystkich drogowskazem ufności i niezłomnej nadziei. I jak w dawnych czasach, tak i wtedy to, co mówił, przepojone było jego humorem i ożywczym śmiechem. Bo wiara, jaką żył Bogdan, nie miała w sobie nic dewocyjnego albo egzaltowanego: wyznawanie jego, konsekwentne, jasne i realne, zawsze było nacechowane spojrzeniem wzwyż na Jezusa Chrystusa, spojrzeniem w głąb siebie samego i spojrzeniem wokół siebie – na drogę, jaką miał do przebycia, i na bliźnich, którzy go otaczali.

Spotkanie Bogdana Trandy i znajomość z nim były przywilejem. Jego fenomenalna wiedza i ścisły umysł szły w parze z dobrocią serca i życzliwą postawą wobec bliźniego. Żył dwuwymiarowym, pełnym życiem, otwarty jednocześnie na Jezusa Chrystusa i na innych. Życie jego widzialnie i odczuwalnie przepojone było wielkim zadaniem niesienia Chrystusa między ludzi z radością i w sposób, który uwalniał, dodawał otuchy i uzdrawiał. W związku z tym przychodzą mi na myśl słowa Marcina Lutra: „Imię nasze mamy od Chrystusa, nie od Nieobecnego, ale od Tego, który w nas mieszka. W Niego wierzymy i powinniśmy jedni dla drugich być Chrystusem. Tak powinniśmy świadczyć bliźniemu to, co Chrystus wyświadczył nam”.

Bogdan stale, a zwłaszcza w trudnych czasach, dowodził swojej odwagi, budował mosty, by łączyć to, co było rozdzielone, przezwyciężał granice, przeciwieństwa i uprzedzenia, aby przechodząc przez te mosty odkrywać wspólnotę i wzajemną otwartość, budować wzajemne zaufanie.

Możemy tylko skromnie i po prostu podziękować za bogate i drogocenne doświadczenia i doznania, które dzięki przyjaźni z Bogdanem Trandą stały się naszym udziałem, umocniły naszą wiarę i przybliżyły nam Chrystusa.

Maria Prendergast
[Szwajcarka, honorowy członek parafii warszawskiej, organizatorka pomocy charytatywnej]

Tłum. W. M.