Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4 / 1997

Wiem, Panie, że droga człowieka nie od niego zależy i że nikt, gdy idzie sam, nie kieruje swoim krokiem.
Jer. 10:23

W niedzielę 16 lutego weszłam do kościoła kilka minut po jedenastej, zdenerwowana widokiem karetki reanimacyjnej stojącej przy kościelnych schodach. W odpowiedzi na moje niespokojne pytania usłyszałam, że tuż przed nabożeństwem, w zakrystii, ks. Jerzy Stahl stracił przytomność. Po chwili zobaczyłam, jak lekarze przewożą nieprzytomnego Księdza Jerzego do karetki, a obok idzie pani pastorowa Barbara Stahlowa, modląc się i prosząc innych o modlitwę... Wszyscy obecni stali nieruchomo, porażeni własną bezsilnością. Wyszłam na zewnątrz i wskazaną mi przez kogoś bardzo miłą lekarkę, która udzieliła pierwszej pomocy Księdzu Jerzemu jeszcze przed przyjazdem karetki, zapytałam o sytuację. „Według mnie to bardzo rozległy zawał – odpowiedziała. – Jeszcze będzie trwała walka o życie, ale pozostaje gorąco się modlić.” Zrozumiałam wtedy, że jest bardzo źle. Pół godziny później w szpitalu na ul. Banacha pani Barbara Stahlowa wyszła z pokoju dyżurnego lekarza i do grupki towarzyszących jej przyjaciół powiedziała cicho: „Nie ma już Jurka”.

Do tych wydarzeń sprzed kilku tygodni nie mam dystansu i staję wobec tego wspomnienia wstrząśnięta i bezradna. I bardzo trudno przychodzi mi mówić o Księdzu Jerzym w czasie przeszłym.

Właściwie nie przypominam sobie początków naszej znajomości i mam wrażenie, że znałam go od zawsze, tak jak od zawsze znałam jego żonę Basię i jego matkę Annę. Widzę też ten piękny letni dzień ordynacji Księdza Jurka – w kościele wypełnionym światłem słonecznym panuje nastrój radości i wzruszenia, w oczach najbliższych lśnią łzy szczęścia...

Od początku polubiłam sposób prowadzenia przez ks. Jerzego Stahla nabożeństw i styl jego kazań. Bardzo ceniłam jego powściągliwość, spokój i powagę przy jednoczesnej ogromnej żarliwości w przekazywaniu Bożego przesłania. Ks. Jerzy nie chciał nikogo szokować ani zaskakiwać. Z uporem powtarzał stare i niezmienne prawdy, które w wirze pośpiesznego życia umykają nam z pola widzenia. Nie usiłował nas tanio kupić przy pomocy „efektów specjalnych”. Mówił prosto, nienaganną polszczyzną, a jego starannie przygotowane kazania nigdy nie były nudne czy banalne. Odwoływał się do uczuć słuchających go ludzi, ale nigdy nie był czułostkowy, odwoływał się do rozumu, ale znał jego ograniczenia. Nie był pewny siebie, był tylko pewny tego, w co wierzył.

Myślałam często o tym, że musi niezwykle silnie odczuwać duszpasterskie powołanie, jeżeli potrafi pokonać swoją nieśmiałość i niechęć do występów publicznych. Bo był bardzo skromnym człowiekiem, który swobodnie i najlepiej czuł się w kameralnym gronie przyjaciół. Nie lubił wszelkich uroczystości „z okazji” i „ku czci” i stronił od nich. Krytycznie odnosił się też do „konferencyjnego chrześcijaństwa”, uprawianego z rozmachem przez rozmaite organizacje kościelne na Zachodzie.

Najważniejszy był dla niego kontakt z pojedynczym człowiekiem. Potrafił słuchać, co często przychodzi z trudnością ludziom „zawodowo mówiącym”. Był ciekaw tego, co ten ktoś może mu powiedzieć. I wiedział, że do narysowania sylwetki człowieka nie wystarczą biel lub czerń, ale że konieczna jest cała paleta barw. Nigdy nikogo nie potępiał, był wyrozumiały, życzliwy i pełen delikatności.

Kiedy w połowie lat 70. Ksiądz Jerzy wyjechał do Łodzi, aby podjąć pracę w tamtejszej parafii, tu, w Warszawie zrobiło się jakoś smutniej. Ale wszyscy rozumieliśmy, że takie są potrzeby naszej społeczności kościelnej. Pastorostwo Stahlowie, po początkowym poczuciu obcości i osamotnienia w nowym miejscu, zaczęli skupiać wokół siebie coraz więcej ludzi chętnych do czynnego uczestnictwa w życiu parafii. Dzięki ich codziennej, ciężkiej pracy zbór łódzki rozkwitał. Ksiądz Jerzy wraz z żoną przyciągali ludzi jak magnes. Potrafili przekazać innym swój zapał, swoją pasję i swoje widzenie spraw Kościoła. Myślę, że właśnie ten jedenastoletni okres łódzki stanowił czas, w którym Ksiądz Jerzy spełnił się najbardziej jako duchowny. Wziął na siebie wielką odpowiedzialność i wywiązał się ze swego zadania znakomicie. To nie przypadek, że właśnie z tej parafii wywodzi się wielu członków ogólnokościelnych gremiów. Również nieprzypadkowo w Łodzi właśnie przez kilka lat działała bardzo dynamiczna grupa młodzieży.

Na lata jego pobytu w Łodzi przypadły ważne wydarzenia w naszym kraju: narastanie buntu społecznego, powstanie „Solidarności”, a potem stan wojenny z całym złem, które przyniósł. Ksiądz Jerzy nie miał wahań, wiedział, gdzie jest jego miejsce. Wielu prześladowanym i internowanym zapewnił wszechstronną pomoc, duchową i materialną, nie bacząc na własne bezpieczeństwo i wygodę. Zostało to docenione przez „Solidarność” Podbeskidzia, od której w 15. rocznicę stanu wojennego otrzymał pamiątkowy medal.

Praca w zborze łódzkim rozwijała się świetnie. Niestety, Księdza Jerzego dosięgła choroba, najpierw zawał, a potem nowotwór, co oznaczało operację, naświetlania i niebezpieczeństwo nawrotu choroby. Fizycznie nie był już w stanie podołać wysiłkowi związanemu z samodzielnym prowadzeniem parafii i w 1986 roku powrócił do Warszawy. Wydaje mi się, że ten powrót był dla niego ogromnym dramatem: musiał rozstać się ze zborem, który pokochał i któremu – widział to – był potrzebny. Jak bardzo silnie czuł się związany z parafianami łódzkimi i oni z nim, można było obserwować w czasie rozmaitych spotkań i kolejnych Synodów. Wprawdzie wrócił do Warszawy, do swojego miasta i do swojej rodzinnej parafii, ale część serca pozostawił w Łodzi.

Konieczność rezygnacji z planów życiowych z powodu choroby jest zawsze bardzo bolesna. Bolesne było również codzienne pokonywanie fizycznej słabości, zwątpienia i lęku. Ksiądz Jerzy próbował funkcjonować normalnie, oswajając swoje dolegliwości. Nie lubił o nich mówić; pytany o samopoczucie, co najwyżej krzywił się lekko lub zbywał żartem. Niewiele osób wiedziało, jak bardzo był chory, bo mimo słabości, z którą się zmagał, miał wciąż w sobie wiele radości, specyficzne „Jurkowe” poczucie humoru i ciekawość świata. Na bieżąco śledził wydarzenia polityczne, obchodziło go życie toczące się wokoło.

Po powrocie do Warszawy Ksiądz Jerzy włączył się do pracy w parafii stołecznej. Prowadził nabożeństwa i lekcje religii, a w miarę swoich zdrowotnych możliwości odwiedzał osoby chore i osamotnione. W dalszym ciągu pozostawał administratorem parafii łódzkiej, co oznaczało regularny choć rzadki, kontakt, z tamtejszym zborem.

Bardzo ważnym wkładem ks. Jerzego Stahla w sprawy ogólnokościelne była jego 15-letnia praca jako radcy duchownego Konsystorza. W pięciu ekipach konsystorskich to właśnie on, wraz z ks. bp. Zdzisławem Trandą, zapewniał ciągłość realizacji zadań stawianych Konsystorzowi przez kolejne Synody. W czasie posiedzeń i narad głos ks. Jerzego Stahla był zawsze rozsądny i konkretny. Źródeł wielu niedomagań w życiu naszej wspólnoty upatrywał w braku dyscypliny kościelnej i poczucia odpowiedzialności. Konsekwentnie zwalczał wszelki partykularyzm w Kościele. Był szczególnie surowy, jeśli tego typu postawy prezentowali koledzy duchowni oraz osoby pełniące funkcje kościelne.

Gdy wrócił do Warszawy, dostrzegliśmy, jak cenna była jego codzienna obecność w siedzibie Konsystorza. Kierował realizacją uchwał, a także, gdy zachodziła konieczność, nie wahał się brać na siebie odpowiedzialności za podejmowanie decyzji. Służył także pomocą w rozmaitych pracach biura Konsystorza.

Przez szereg lat z powodzeniem patronował pracom Komisji Katechetycznej, wspomagając między innymi teologiczną radą Ingeborgę Niewieczerzał, opracowującą materiały dla nauczycieli Szkół Niedzielnych. Był także członkiem, a w pewnym okresie przewodniczącym, synodalnej Komisji Problemowej, do której zadań należało opracowywanie tematów do dyskusji na sesje Synodu. Wniósł nieoceniony wkład w ich przygotowanie od strony merytorycznej.

Z ramienia Konsystorza Ksiądz Jerzy wchodził w skład dwóch Komisji Mieszanych Kościoła Ewangelicko-Reformowanego z Kościołem Ewangelicko-Augsburskim i Ewangelicko Metodystycznym. Te kilkuosobowe gremia zajmują się wymianą informacji o ważnych wydarzeniach w życiu Kościołów oraz opracowują propozycje działań służących zbliżeniu i współpracy. Kochając własne wyznanie i tożsamość konfesyjną, Ksiądz Jerzy rozumiał przywiązanie innych do własnych tradycji kościelnych. A ponieważ cechował się otwartością i brakiem uprzedzeń oraz respektował prawo do odmienności, był bardzo cenionym członkiem obu tych Komisji. Od czasu ciężkiej choroby ks. Bogdana Trandy przejął również jego funkcje w Komisji PRE ds. Dialogu z Kościołem Rzymskokatolickim.

Półtora roku temu Ksiądz Jerzy został redaktorem naczelnym „Jednoty”. Od lat był jednym z jej cenionych autorów i zawsze należał do tych, którzy doceniali rolę tego miesięcznika w naszej społeczności i na forum międzykonfesyjnym. Nowego dlań zadania podjął się z całą odpowiedzialnością i energią. Udało mu się utrzymać poziom pisma oraz jego linię programową. Oprócz normalnych zadań należących do redaktora naczelnego, wziął na siebie niewdzięczny trud uporządkowania spraw administracyjnych i finansowych. Kiedy na zeszłorocznym Synodzie ważyło się „być albo nie być” „Jednoty” w obliczu ciężkiej sytuacji finansowej Kościoła, walczył o przetrwanie pisma z niespotykaną energią i – jak się okazało – skutecznie.

Współpracowałam na co dzień z ks. Jerzym Stahlem przez wiele lat jako prezes, a potem radca świecki Konsystorza – z radcą duchownym. Wiele czasu spędziliśmy na rozmowach o kondycji naszego Kościoła i w sprawach zasadniczych mieliśmy bardzo zbieżne opinie. We wszystkich kontaktach z nim towarzyszyło mi poczucie pełnego zaufania i bezpieczeństwa, które wynikało z przeświadczenia, że mam do czynienia z człowiekiem prawym, absolutnie uczciwym i wiarygodnym. Nie było w nim żadnego udawania, żadnej pozy, był prawdziwy.

Te cechy osobowości zapewniały Księdzu Jerzemu także świetny kontakt z dziećmi, które uwielbiał, a one odpłacały mu wzajemnością. Dzieci surowo weryfikują i odrzucają każdą nutkę fałszu w zachowaniu osób dorosłych, a do niego się garnęły. Kiedy w jego rodzinie pięć lat temu przyszła na świat Emisia, a później Samek, również od początku zdobył ich serca, stając się ich ukochanym wujkiem.

W czasie pogrzebu ks. Jerzego Stahla wzruszenie i łzy były powszechne. Ludzie odnajdowali poczucie wspólnoty w przeżywaniu razem smutku po jego niespodziewanym, nagłym odejściu. Zastanawiali się też nad symbolicznym wymiarem tej śmierci – w kościele, tuż przed rozpoczęciem służby Bożej, próbując zrozumieć, co Bóg chciał nam przez to powiedzieć. I chyba to poczucie więzi łączącej jego bliższych i dalszych przyjaciół, z naszej społeczności i należących do innych środowisk, stanowi zwycięstwo Księdza Jerzego nad przemijaniem.

Przedwczesna śmierć ks. Jerzego Stahla to niepowetowana strata dla naszego Kościoła, bolesna dla bliskich mu ludzi i dla mnie osobiście. Oznacza ona utratę przyjaciela, a kiedy przyjaciele odchodzą, nikt nie jest w stanie nam ich zastąpić.

Z Twoim odejściem, Jurku, zniknęło źródło ciepła, którym dla nas byłeś, tego ciepła, które pozwala pokonać czyhającą w głębi naszych serc samotność. Świat stał się teraz zimniejszy i mniej przyjazny. Wraz z Tobą umarła cząstka nas samych.

Dr Dorota Niewieczerzał
[Prezes Konsystorza w latach 1983-1985, radca świecki w latach 1989-1995. Obecnie jest zastępcą sekretarza Synodu]