Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1-2 / 1998

W PIERWSZĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI KS. JERZEGO STAHLA

To tak jakby wczoraj, a przecież mija właśnie rok, jak pożegnaliśmy ks. Jerzego Stahla – dla mnie i mojego brata Tadeusza po prostu Jureczka lub Jerzyka, jak zwykła go nazywać jego matka. Bo chociaż nie byliśmy spokrewnieni, stanowiliśmy rodzinę, a Jureczka uważaliśmy za młodszego braciszka. Ciocia Ania – bo tak się do niej zwracaliśmy – była moją matką chrzestną, a moja mama – Stanisława – podawała do chrztu Jerzyka.

Te rodzinne więzy zostały zawiązane bardzo dawno temu, w czasach gdy ojciec mój Józef i znacznie od niego młodsza Ania jako dzieci wychowywali się w sierocińcu przy ul. Leszno. A potem stale się zacieśniały, kiedy już oboje wkroczyli w dorosłe życie. Ciocia Ania była świadkiem ślubu moich rodziców, a oni „matkowali” jej, kiedy wyszła za mąż za wujka Lolka, a potem starali się być jej podporą, gdy owdowiała i została sama z maleńkim Jerzykiem. I później – już po wojnie – kiedy sama ponosiła trudy jego wychowania i wykształcenia, mieszkając początkowo w małym pokoiku w Domu Sierot im. ks. Boduena (mój ojciec i Ania tam pracowali), a następnie na Pradze z nieodłączną Sabką. Sabina, siostrzenica Ani pochodząca z Zelowa, opiekowała się Jerzykiem przez długie lata, także wtedy, kiedy już wydoroślał i ożenił się.

Bliskość naszych rodzin – chociaż codziennych kontaktów było niestety mniej – utrzymywała się aż do końca, do ostatnich dni życia mojego ojca, później mojej matki i cioci Ani. Ale i potem, kiedy ich zabrakło, staraliśmy się – my, rodzeństwo – nie stracić się z oczu, wiedzieć o sobie jak najwięcej, spotykać się, jeśli tylko to było możliwe – jak najczęściej. U moich rodziców w podwarszawskim Skolimowie ciocia Ania z Jureczkiem – a potem także z równie przez nas kochaną jego żoną Basią – byli częstymi gośćmi, uczestniczyli niemal we wszystkich rodzinnych uroczystościach. Potem moje i mojego męża spotkania z Jerzykiem i Basią przeniosły się do Pragi czeskiej, gdzie pracowaliśmy, i do warszawy – do ich i naszych kolejnych mieszkań.

O tym, kim był i jaki był ks. Jerzy, wiedzą wszyscy, którzy się z nim przyjaźnili, z którymi współpracował w parafiach w Łodzi, Żychlinie i Warszawie oraz w licznych organizacjach religijnych i charytatywnych, i ci parafianie, z którymi jako duszpasterz spotykał się na niedzielnych nabożeństwach. We wspomnieniowych artykułach, jakie ukazały się w „Jednocie” wkrótce po śmierci ks. Jerzego1, wiele osób oddało hołd jego pamięci, pisząc o tym, czego dokonał w zbyt krótkim swoim życiu, podkreślając piękne cechy charakteru tego wspaniałego Człowieka i Duszpasterza. Nie mogłabym – i zresztą nie ośmielam się – dodawać tu czegokolwiek. Więc tylko bardzo osobiście.

Kiedy usiadłam do spisania tych kilku rodzinnych wspomnień i przejrzenia listów oraz zdjęć, które przechowywała moja mama (tych powojennych, bo przedwojenne i okupacyjne spłonęły na Lesznie), to tak jakby przed moimi oczyma przesuwała się taśma filmowa. Niektóre jej kadry są jednak całkiem zamazane, inne jakby za mgłą, a tylko nieliczne wyraźne, ostre. Bo tak to bywa z zawodną i niestety w miarę lat coraz słabszą pamięcią.

I oto np. obraz jasny, jakby to działo się wczoraj. Jest wrzesień 19939 r. Na Warszawę spadają bomby. Mały, niespełna trzymiesięczny Jureczek płacze przy każdym ich wybuchu. Trzymam go na kolanach i próbuję uspokoić. Mam nieco ponad 9 lat, a czuję się bardzo dorosła, chociaż boję się tak samo jak on. Nie pamiętam już, dlaczego ciocia Ania z Jerzykiem znalazła się wtedy u nas na Lesznie (i czy był z nami również wujek Lolek?). Widocznie z nami, w pobliżu parafii i kościoła, czuła się bezpieczniej.

I inny „kadr” z tego tragicznego miesiąca. Chronimy się wszyscy, mieszkańcy Leszna 20, w podziemiach kościoła. Są tu również żołnierze (Warszawa jeszcze się broni), karmiący często i nas, cywilów, wspaniałą mięsną kaszą z kotła. Jeden z nich podchodzi do mnie i wręcza mi sporą paczkę mówiąc: „Zdobyłem pieluchy dla waszego malucha i trochę mleka skondensowanego”.

Obraz kolejny, późniejszy. Jest styczeń 1945 r. Siedzimy z mamą na pryczy w baraku obozu koncentracyjnego Ravensbrück, kiedy sztubowa wywołuje nasze nazwisko, bo przyszła poczta. To kartka od cioci Ani z obozu pracy w Petersdorfie, pisana po niemiecku, bo tylko takie przyjmowano w „koncentrakach”. Pierwsza, bezpośrednia wiadomość od niej – krótka, lakoniczna, że są oboje z Jerzykiem, że o wujku Lolku nie ma wiadomości2, że nas całuje i poleca Bogu. Jakaż radość – kolejni bliscy dali znak życia. W marcu, już do Reinickendorf-Berlin, przyszły jeszcze dwa listy od Ani, a w nich wiele szczegółowych informacji. Niestety, nie wszystkie pomyślne, bo o ciężkich chorobach Jerzyka, na wiele tygodni rozdzielonego z matką.

I znów wyraźny, ostry „kadr”. Wczesna wiosna 1946 r. Spotykamy się w Skolimowie. My, tzw. czwórka Pośpiechów, ciocia Ania z Jerzykiem i nasi przyjaciele. Postanawiamy uwiecznić to radosne wydarzenie (przecież ocaleliśmy, żyjemy i jesteśmy razem!) i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Już nie pamiętam, w którym momencie Jureczek nachylił się do mnie i powiedział: „Wiesz, mój tatuś jest w niebie u Bozi”.

Taśma przesuwa się szybko dalej. Mieszkania Jurków przy Mokotowskiej i na Staffa, u nas na Bonifraterskiej, potem na Jelonkach. Wiele spędzonych razem chwil, wiele dyskusji o rzeczach ważkich i zwykłych pogaduszek o rodzinnych smutkach i radościach. Spacery na podwarszawskiej działce. Jerzyk zawsze z Basią.

Ostry, bolesny obraz. Styczeń 1988 r. – pogrzeb mojej matki. Po ks. biskupie Zdzisławie przemawia ks. Jerzy. Jest wzruszony. Żegna przecież jako duszpasterz nie tylko członkinię zboru, ale i swoją matkę chrzestną, ciocię Stasię. „Nigdy nie słyszałam tak pięknego, ciepłego i mądrego wystąpienia na żadnym z katolickich pogrzebów” – powiedziała jedna z moich przyjaciółek obecnych na tej smutnej ceremonii.

I już ostatnie rodzinne wspomnienia. Grudzień 1996 r. Jerzyk z Basią uczestniczą w naszym jubileuszu 45-lecia ślubu. Zgromadziła się wówczas rodzina i liczne grono przyjaciół, więc przy naszych skąpych metrażach mieszkaniowych trudno było o nadmiar świeżego powietrza. Kiedy zobaczyłam, że Jurek uchyla drzwi balkonowe i jakoś tak ciężko oddycha, zaniepokojona spytałam, czy dobrze się czuje. Odpowiedział jak zwykle z tym swoim ciepłym, chłopięcym uśmiechem, że wspaniale, że mu nic nie jest.

Tak bardzo żałuję, że wśród wielu zdjęć z tego spotkania tylko na jednym widać uśmiechniętego Jerzyka. Ale takim go zapamiętałam i takim go będę zawsze pamiętać.

Kiedy w styczniu ub.r. przyszłam do parafii, by opłacić prenumeratę „Jednoty”, zastałam tam tylko Jerzyka. Usiedliśmy na parę minut, by pogadać, i Jureczek powiedział wówczas: „Tak bardzo nas wzruszył wasz jubileusz, że postanowiliśmy z Basią również uczcić 35-lecie naszego ślubu, oczywiście z waszym udziałem”. Już tego nie doczekał. W niespełna miesiąc później odszedł od nas.

Danuta Dunin-Wąsowicz
z d. Pośpiech

1 zob. Testament pozostawiony dla nas i Źródło ciepła [w:] „Jednota” 1997, nr 4 – red.
2 Leopold Stahl zaginął bez wieści podczas Powstania Warszawskiego – red.