Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1-2 / 1998

W PIERWSZĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI KS. JERZEGO STAHLA

Wracam bardzo często myślami do soboty piętnastego lutego ubiegłego roku. Około siedemnastej rozpoczęło się w warszawskiej parafii, z pewnym opóźnieniem, posiedzenie Prezydium Synodu. Po niemal dwóch godzinach dyskusji o potrzebie rozwinięcia niektórych postanowień Prawa Wewnętrznego Jurek zapytał: „A co z Prezydium Synodu? Powinno się przemyśleć na nowo usytuowanie tego organu w strukturze organizacyjnej naszego Kościoła”. Ponieważ spieszyliśmy się z panem Witoldem Filipczakiem na pociąg do Łodzi, odpowiedziałem Jurkowi, że wrócimy do jego pytania na następnym posiedzeniu Prezydium. Następnie ks. Jerzy odwiózł nas, łodzian, na Dworzec Centralny. Pamiętam doskonale pożegnanie z nim, jak zwykle bardzo serdeczne. Zapamiętałem uśmiechniętą, pełną ciepła i pewnej melancholii twarz. Nazajutrz wiadomość o jego śmierci spadła na moją rodzinę jak grom z jasnego nieba. Oczywiście, byliśmy świadomi jego choroby, mieliśmy często przed oczami jego zasłabnięcie podczas niedzielnego nabożeństwa w Łodzi, ale zarazem chowaliśmy w sercach nadzieję, że nasz Pan pozwoli cieszyć się nim jeszcze przez wiele lat. Zawsze jest trudno pogodzić się z odejściem naszych najbliższych, a niekiedy nawet upływ czasu nie łagodzi bólu i nie zabliźnia straszliwej pustki.

Ks. Jerzego Stahla poznałem niemal piętnaście lat temu. Spotkałem się z nim w dość szczególnym stanie ducha. Wcześniej, zanim się z nim zetknąłem, chrześcijaństwo było dla mnie raczej jakąś tradycją i bardzo rzadko zastanawiałem się nad sensem człowieczego losu, nad sensem naszej ludzkiej egzystencji. Mój indyferentyzm religijny umacniała głupia, żeby nie powiedzieć – dziecinna, wiara w nieograniczone możliwości poznawcze człowieka. Już po kilku spotkaniach z księdzem Jurkiem i jego ukochaną żoną Basią zrozumiałem, że spotkałem ludzi, którzy są otwarci na bliźnich w sposób wręcz niezwykły. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że spotkałem ludzi, którzy po kilku spotkaniach „fraternizują się” natychmiast i całkowicie z poznaną dopiero co osobą.

W tym niezwykłym dla polskiego losu okresie, w początkach lat osiemdziesiątych, pastorostwo Stahlowie stworzyli w parafii łódzkiej niemal azyl i duchowe schronienie dla tych, którzy podobnie jak i oni przeżywali tragedię, jak wtedy się wydawało, pożegnali się z nadziejami na lepszy los naszego kraju. Można było przyjść niemal o każdej porze dnia, przekroczyć progi ich łódzkiego domu i zostawić za sobą cały koszmar rzeczywistości. Zawsze znajdowali czas na rozmowę, zawsze też na stole znalazła się kawa czy herbata oraz „małe co nieco”, nigdy nie pozwalali nikomu odejść bez słowa otuchy. Powie może ktoś, że skoro nie mieli dzieci, to mogli mieć tyle czasu dla każdego, kto potrzebował pocieszenia czy otuchy. Ale to oczywista bzdura – przecież oni oboje (wraz z mamą Anią i kochaną dobrą duszą – Sabinką) traktowali nas wszystkich – tak parafian, jak i często osoby spoza parafii – jak jedną wielką rodzinę! A czas, który gotowi byli zawsze ofiarować potrzebującemu, był czasem, który wielu z nas może co najwyżej ofiarować swoim najbliższym. Dopiero po wielu latach dowiedziałem się przy jakiejś okazji, że Jurek, wspomagany odważnie przez Basię, był zaangażowany w piękne dzieło solidarności i pomocy dla ludzi, którzy doznawali w latach osiemdziesiątych licznych krzywd i upokorzeń. Jego dyskrecja była wręcz przysłowiowa. Dzisiaj, kiedy wracam do obrazów sprzed kilkunastu lat, przypominam sobie jego częste wyjazdy z pomocą dla internowanych oraz ich rodzin. Wyjazdy połączone, bez wątpienia, z wielkim wysiłkiem fizycznym i napięciem psychicznym. Przypłacił to poważnymi schorzeniami układu krążenia. A przecież miał też czas na posługę duszpasterską i na wspaniale prowadzone spotkania biblijne, które dla każdego z uczestników były niezapomnianym przeżyciem. Jak on właściwie znajdował na to wszystko czas i energię?

Pamiętam odwiedziny na oddziale kardiologii szpitala Madurowicza w Łodzi. Ks. Jerzy po świeżo przebytym – tym razem w szpitalu – kolejnym zawale serca przyjął naszą czwórkę (moją żonę, naszego syna Pawła, ciocię Marię Skierską i mnie) bardzo pogodny i chyba pogodzony z tym, co się stało. Byliśmy wtedy pod silnym wrażeniem nagłej, niespodziewanej śmierci pani Lidii Jelen i staraliśmy się uczynić wszystko, żeby ta przygnębiająca wiadomość do niego nie dotarła. Wypytywał nas o wielu parafian, którzy z powodu nie najlepszego stanu zdrowia nie mogli go odwiedzić w szpitalu. Odniosłem wtedy wrażenie, że chyba domyślał się tego, co się stało – bardzo trudno było cokolwiek przed nim ukryć. Kiedy spoglądał na ludzi ciepłym wzrokiem, wzrokiem człowieka, który kocha bliźnich, przechodziła ochota na zatajenie czegokolwiek. Tym bardziej, że nawet najsurowsza reprymenda pochodząca od niego nigdy nie pozostawiała mnie w poczuciu odepchnięcia czy osamotnienia. Był pasterzem, który służbę dla naszego Pana traktował bardzo odpowiedzialnie i niezwykle uczuciowo.

Minęło wiele lat, zanim mogłem sobie odpowiedzieć, że w społeczności ewangelików znalazłem miejsce dla siebie. Odbierałem i odbieram tę społeczność jako dość hermetyczną dla ludzi z zewnątrz. Gdyby nie ks. Stahl, gdyby nie kierowane przez niego do mnie słowa zachęty i pokrzepienia, na pewno nie byłoby mnie dzisiaj w mojej parafii. Dla mnie pozostanie na zawsze dobrym i pokornym pasterzem, pasterzem, który nie smagał Słowem Bożym, ale zwiastował Dobrą Nowinę. Pozostaje w pamięci jego wyciszony, pełny refleksji głos, kiedy głosząc Dobrą Nowinę stawiał pytania, a czasami „zmuszał” wręcz do przyjrzenia się na nowo naszej egzystencji tu i teraz. Zawsze głosił nadzieję, nadzieję pojednania się przez nas z Panem.

W mojej pamięci pozostaje zwłaszcza jedno z ostatnich jego kazań. Wygłosił je podczas nabożeństwa na otwarcie obrad Synodu w Łodzi w 1995 r. Mówił wtedy dużo o znaczeniu słów wpisanych niejako w nazwę Kościoła Ewangelicko-Reformowanego: że jest to Kościół reformujący się stale w duchu Słowa Bożego. Znalazło się w jego kazaniu wiele gorzkich dla nas wszystkich stwierdzeń o aktualnym stanie naszego Kościoła. Przypominał o rzeczach tak dla nas oczywistych  (m.in. o nie najlepszej kondycji duchowej ewangelików), że wręcz nieuświadamianych i odsuwanych na bok w życiu codziennym. Jeszcze słyszę jego gorzkie pytanie: „Co się z nami stało? Czy już przestaliśmy odczuwać potrzebę stałego reformowania naszego życia w duchu Słowa Bożego?” Jednak, jak zwykle, zakończył swe kazanie słowami otuchy i wezwał tak siebie, jak i nas, którzy słuchaliśmy jego słów, do uwierzenia w doskonałą miłość, jaką zawsze obdarza nas Bóg.

Wracam wspomnieniami także do Synodu w Kleszczowie w 1996 r., kiedy to wiele godzin poświęciliśmy dyskusji nad sprawami finansowymi i organizacyjnymi. Zapamiętałem Jurka w dobrej kondycji, chociaż dzisiaj zdaję sobie sprawę, ile wysiłku musiał włożyć w odpieranie różnych zarzutów kierowanych pod adresem „Jednoty”. Ponieważ każdą swoją powinność traktował niezwykle poważnie, także funkcję redaktora naczelnego „Jednoty” potraktował bardzo odpowiedzialnie, z ogromną determinacją i zaangażowaniem broniąc tej wspaniałej „wizytówki” naszego Kościoła.

Po kilkunastu miesiącach po jego odejściu odczuwam coraz silniej uczucie dojmującej pustki. Zdaję sobie sprawę, że jest to coś nieracjonalnego, ale – dzięki Bogu – niektóre nasze uczucia były i pozostaną nieracjonalne. Jednak niemal zawsze, kiedy przychodzi chwila rozdzierającej serce pustki, przypominam sobie pewne niedzielne popołudnie. Gościliśmy wtedy w naszym domu po nabożeństwie Basię i Jurka. Ja od pewnego czasu czułem się – jakby to powiedzieć – dość podle pod względem psychicznym. Rozpaczliwie potrzebowałem pomocy kogoś starszego, kto nie wyśmieje moich lęków i obaw związanych z codzienną ludzką egzystencją. Zwróciłem się więc do ks. Jerzego. Pamiętam, że owej niedzieli przeżyłem coś wspaniałego. Otóż on w prostych, ale szalenie ciepłych słowach zaczął po raz kolejny zwiastować Dobrą Nowinę. bez żadnej wyższości, którą przyjmują niekiedy doskonale wykształceni teologicznie duchowni. Wtedy zrozumiałem, że znalazłem w nim brata, człowieka, który tak samo jak wielu z nas przeżywa codziennie swoje duchowe wzloty i upadki. Pamiętam jego spokojny i ciepły głos: głos człowieka, który bardzo wiele wycierpiał w swym życiu, głos człowieka, który chyba doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się może wkrótce z nim stać. Wtedy, w to niedzielne popołudnie, zrozumiałem, że jest z nim pokora Bożego dziecka, które z ufnością pójdzie na Spotkanie do Niebios Bram. Drogą wskazaną przez Jezusa: „Ja jestem droga i prawda, i żywot, nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze mnie...” (Jn 14:6).

Dr Witold Brodziński
[Prezes Synodu Kościoła Ewangelicko-Reformowanego]