Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1-2 / 1998

W PIERWSZĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI KS. JERZEGO STAHLA

Wczesnym popołudniem 16 lutego kończyłam szlifować artykuł o plenerowym Muzeum Ziemi Świętej w Holandii, ciesząc się na myśl, że w poniedziałek rano przeczyta go i oceni ks. Jerzy. I że pewnie go zainteresuje, bo był tam z żoną przed laty i mile to miejsce wspominał. Bardzo pragnął, a marzenie to podzielała cała „Jednota”, zobaczyć prawdziwą ziemię Jezusa i Dawida. Oczywiście zimą, gdy nie ma upałów, bo tego serce by nie zniosło (podczas jakiejś rozmowy na ten temat okazało się, że śledząc prognozę pogody po „Wiadomościach” sprawdzaliśmy też wysokość temperatury w Tel Awiwie!). Zadzwonił telefon. Usłyszałam poważny głos Krystyny Lindenberg:

– Moniko, ks. Jerzy nie żyje – Cisza. Oddech zastyga. – Jesteś tam?

To musi być jakiś okrutny żart, którego padłyśmy ofiarą – ludzka psychika chyba broni się w ten sposób, że nie dopuszcza do świadomości faktów zbyt bolesnych. Czekając na powrót ojca i zastanawiając się, jak przekazać mu tę wiadomość – zadzwoniłam do wspólnych znajomych: ks. Michała Czajkowskiego i Jana Turnaua, który, zgnębiony tą wieścią, przygotował notatkę do poniedziałkowego wydania „Gazety Wyborczej”. I mimo że znałam okoliczności śmierci Księdza, czułam się odpowiedzialna za okłamanie i zasmucenie Bogu ducha winnych ludzi – bo to przecież nie mogła być prawda. I czekałam na telefon ze sprostowaniem.

Nazajutrz na plebanii panował smutek i bezwład. Jeszcze się ewangelicy nie podźwignęli się po śmierci ks. Bogdana Trandy, a tu kolejny cios, tym dotkliwszy, że nie zapowiedziany. I co teraz będzie z „Jednotą”? To pytanie zadałyśmy sobie w redakcji, zerkając w stronę biurka, które pozostało puste. Kolejny numer gotowy, następne nabierały kształtu, krystalizowały się plany dalszych. Ale „Jednota” to nie tylko hobby garstki zapaleńców, którzy zawzięli się, by wydawać pismo, ale przede wszystkim ważna i mająca określoną renomę agenda kościelna. O jej losie przesądzi wydawca. Czy pismo ma zniknąć teraz, kiedy jest tak bardzo potrzebne? Czy na marne pójdzie trud poprzedników, wszystkie starania, ofiary i wielki wysiłek Księdza Jerzego, który – jak się dopiero wtedy dowiedziałam – wraz z paroma sprzymierzeńcami bronił jej jak lew? Ks. Lech Tranda, radca duchowny Konsystorza, zaczepiony w biegu, gdy pędził od jednych nie cierpiących zwłoki spraw do drugich – odkrzyknął:

– Jak to „co będzie z »Jednotą«„? Będzie wychodzić!

Słowo się rzekło. Ale nie chcę opisywać, jak wydawaliśmy „Jednotę” przez ten sierocy rok (na szczęście rolę asystenta kościelnego przyjął ks. bp Zdzisław Tranda a funkcję krytycznego acz życzliwego gremium komentatorów-doradców – Rada Programowa). Wolę parę słów napisać o tym, jak nam pracowało się w „Jednocie” razem z ks. Jerzym – żeby nieco rumieńców nabrała zgodna z prawdą, lecz nazbyt sucha formułka, którą zamyka się ten okres jego służby w Kościele: „bardzo poważne i odpowiedzialne podejście do obowiązków redaktora naczelnego”.

Miałyśmy wrażenie, że w roli szefa „Jednoty” ks. Jerzy czuje się trochę nieswojo, a znając jego skromność, połączoną wszakże z uporem, domyślałyśmy się, że nie oswoi się z nią łatwo. Mimo że od dobrych trzydziestu lat towarzyszył „Jednocie” z bliska, np. klejąc w dawnych czasach makiety i robiąc staranne korekty, o regularnym pisywaniu kazań i artykułów nie mówiąc, to nie był w tę robotę zaangażowany tak bezpośrednio jak jego żona Barbara (choć wspierał ją w pracy) czy ks. Bogdan Tranda.

„Jednotę” traktował jak prawdziwy duszpasterz. Nie słyszałam żadnych jego „programowych” wypowiedzi na ten temat – może prócz „Co Wy na to?” pt. 70 lat i co dalej? („Jednota” 1/96), ale znakomicie się orientował, jaką funkcję pełni to pismo – jako narzędzie chrześcijańskiego świadectwa – tak w społeczności współwyznawców, zwłaszcza żyjących w diasporze, jak i wobec bardzo licznego grona odbiorców spoza Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Przez półtora roku tworzył, a raczej współtworzył, bo dawał nam wiele swobody, pismo będące odbiciem jego samego: otwarte, życzliwe ludziom, ale i nie wahające się mówić prawdy, nawet trudnej, nie po to jednak, by ranić.

Z niedowierzaniem przyjmował nasze entuzjastyczne reakcje na swe kazania, bo z większych objętościowo tekstów tylko do pisania kazań dawał się, i to z rzadka („Za często mnie drukujecie!”), nakłonić. Od sugestii napisania artykułów o tematyce historycznej czy teologicznej (a wiedzę miał rozległą i solidną) wykręcał się, a że robił to z miną krzywdzonego dziecka, nie miałyśmy serca zanadto go męczyć. Wiedziałyśmy, że inne obowiązki i zajęcia pochłaniają wiele jego czasu i sił. Nie traciłyśmy jednak nadziei, że za którymś razem się podda! Bo nie dość, że pisał mądrze, to jeszcze pisał dobrze, z dużym wyczuciem polszczyzny, w tym i frazy (był przecież dobrym mówcą), a bez manieryzmów i gadulstwa, wykładając myśl przejrzyście i klarownie. Uwagi do jego tekstów, które przedtem sam krytycznie czytał, miały właściwie charakter kosmetyczny. Wiem, że kazania, które przygotowywał do wygłoszenia, opracowywał w formie konspektu na karteczkach i że przez trzydzieści lat uzbierała się ich gruba sterta. Gdyby je opracować i opublikować, stałyby się zapewne świetną współczesną postyllą i nieocenionym poradnikiem dla adeptów kaznodziejstwa.

Po odejściu z pracy pana Jerzego Bollmana-Brzozowskiego ks. Jerzy zajął się całością spraw administracyjnych – żmudną i absorbującą robotą papierkową. Bardzo go to wszystko jednak męczyło, zwłaszcza zaś – jak dziś sądzę – truły go sprawy finansowe. W końcu z próżnego i Salomon...

Tu w dużej mierze kryje się odpowiedź na pytanie, dlaczego ks. Jerzy jako szef „Jednoty” nie wykorzystywał w pełni swych zdolności, umiejętności i doświadczenia, czemu nie skoncentrował się na pracy redakcyjnej. Kochał „Jednotę”, więc aby ulżyć jej w kłopotach, przejął obowiązki pracownika administracyjnego. Wykonywał je bez narzekań, wzorowo i skrupulatnie. Ale można by się zastanowić, jak wypełniałby swoje autentyczne wielkie powołanie: powołanie duszpasterza, nauczyciela i wychowawcy, gdyby nie musiał tracić czasu, i to nie tylko w „Jednocie”, na sprawy drugorzędne, którymi z powodzeniem mógłby zająć się ktoś inny.

Bywały dni, gdy był zgaszony, poszarzały, z trudem mówił. Wiedziałyśmy, jak krucha jest wewnętrzna równowaga jego organizmu. Ale się nie skarżył. Dla siebie był surowy, a wobec innych postępował z wielkim taktem i delikatnością, także wówczas, gdy np. na osobności musiał komuś zwrócić uwagę.

Były też częste dni, gdy czuł się dobrze, nie dokuczało mu serce, był pogodny i odprężony. Miał w zanadrzu mnóstwo anegdot i dowcipów. Miał też przekorny sposób ich opowiadania: potrafił błyskawicznie rozbudzić ciekawość, a gdy już dochodził do puenty – zawieszał głos... i błogo uśmiechnięty milczał! Za każdym razem któraś z nas nie wytrzymywała i dopytywała się:

– No i co? Co dalej?!

W ostatni nasz wspólny czwartek wybraliśmy się z ks. Jerzym i Andrzejem Januszką, któremu składaliśmy tego dnia życzenia urodzinowe, do pobliskiego banku, żeby podpisać jakieś dokumenty. Zmitrężyliśmy tam masę czasu i trochę zgrzytaliśmy zębami, ale pamiętam, żeśmy potem wracali do parafii weseli, roześmiani, dziwnie lekcy. I że w pewnej chwili zwolniliśmy, bo w twarz zaczął nam wiać silny wiatr i ks. Jerzy mógł dostać zadyszki. A potem, już w redakcji, oboje pozbieraliśmy swoje papierzyska i pożegnaliśmy się jak zwykle przed weekendem (w piątek przeważnie w spokoju pracowałam nad „Jednotą” w domu). Byłam już przy drzwiach wejściowych, gdy zawołał do mnie z hallu:

– I uściskaj rodziców!

A potem przyszła ta niedziela.

Mija rok. Ale ja pamiętam jego nieśmiały uśmiech, pochylenie głowy i ciepły głos, którego nie można pomylić z żadnym innym. Humor z cicha pęk. Dobre oczy. To, że nikogo nie mieszał z błotem. I kilka innych ważnych rzeczy, których się od niego nauczyłam, choć niestety nie weszły mi w krew. Np. jak cenna jest wyrozumiałość. I wielkoduszność.

To nie koniec wspomnień. Bo nie poznałam i nie polubiłam ks. Jerzego dopiero, gdy trafiłam do „Jednoty”. Moi rodzice znali się i przyjaźnili z państwem Stahlami jeszcze przed moim urodzeniem, a ks. Jerzy, odkąd go pamiętam, był Wujkiem Jurkiem. Łączy się z tym wiele miłych historii, ale to już inna opowieść.

Monika Kwiecień

(Autorzy wspomnień przekazali swoje honoraria na ofiarę na wydawnictwo „Jednota” i Fundusz Prenumerat. Przy okazji z przyjemnością prostujemy błędną, jak się okazało, wiadomość, podaną przez (nas przed rokiem we wspomnieniu o ks. Jerzym Stahlu (Testament pozostawiony dla nas („Jednota” 4/97, s. 6) – w Encyklopedii katolickiej (ukażą się hasła o Kalwinie i kalwinizmie, które ks. Jerzy zdążył jednak w porę opracować i wysłać – red.