Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 7-8 / 2011

Pojechałem z przyjaciółmi do miejscowości Kluki nad jeziorem Łebsko, uroczej miejscowości, o której większość Polaków słyszało jako o interesującym skansenie oraz miejscu, skąd wydobywa się torf. Jednak ta schludna i sympatyczna miejscowość położona na uboczu Pomorza Słupskiego ma dość dramatyczną i ponurą historię, której większość ludzi nie zna, a część ignoruje ją lub stara się jej nie zauważać.

Jak zwykle clou sprawy tkwi w historii. Pomorze Zachodnie było księstwem rządzonym przez dynastię Gryfitów. Gryfici byli lennikami cesarza niemieckiego, a ich państwo rozciągało się jak kiszka od dzisiejszej Lubeki po Łebę. Choć kiedyś cały ten obszar zamieszkiwali Słowianie, na skutek imigracji, osadnictwa i mieszanych mał­żeństw około XVI wieku sytuacja przedstawiała się tak, że na zachód od Koszalina mówiono już wyłącznie po niemiecku (choć, co ciekawe, w platt­deutsch), zaś na wschód od Koszalina przeważał kaszubski, zwany tu „wendyjskim”, który jednak stopniowo był wypierany przez niemiecki. Ostatnim przedstawicielem rodu Gryfitów, który prawdopodobnie władał językiem polskim, był Bogusław X (zm. 1523) ożeniony z Anną Jagiellonką. Choć utrzymywano kontakty z Krakowem, Księstwo Zachodniopomorskie było księstwem niemieckim, gdzie część mieszkańców stanowili Słowianie (tak samo było w Meklemburgii). Nie ma co dorabiać tu mitu o „Prasłowiańskich Ziemiach Odzyskanych”.
W 1535 roku Pomorze Zachodnie przyjęło luteranizm. Protestantyzm wymagał, by ludność mogła czytać Pismo Święte w swoim języku. Choć luterański porządek kościelny uchwalono w 1535 roku na sejmie w Trzebiatowie, ze względu na skomplikowaną sytuację dynastyczną nie wspomniano o języku kaszubskim i o potrzebie przełożenia pisma i śpiewników na ten język. Profesor Szultka uważa to za typowy nacjonalizm niemiecki. Można jednak wiązać tę sprawę z faktem, że księstwo słupskie, gdzie przeważali Kaszubi, było tak mało znaczące, biedne i leżące na uboczu, że nie mieszkał tam żaden Gryfita. Wdowa po księciu Janie Fryderyku, księżna Erdmunta z Hohenzollernów, została tam zesłana na odprawę wdowią razem z kuzynką, której „przydarzyło się” nieślubne dziecko. Wprowadzenie luterańskich porządków zajęło blisko 60 lat. Wtedy też po raz pierwszy (1595) wspomniano o „słowiańskich kaznodziejach”. Przykład Albrechta Hohenzollerna, księcia Prus, który uczynił Królewiec wielkim centrum drukowania polskich książek i kancjonałów pokazuje, że luteranizm wcale nie oznaczał wrogiej postawy wobec polskości.
W 1622 roku schorowany i załamany wygasaniem swojej dynastii Bogusław XIV nadał swojej siostrze Annie księżnej Croy (zm. 1660) ziemię Smołdzina i Słupska w dożywotnie władanie. Pomorze Zachodnie było zrujnowane wojną trzydziestoletnią i księżna Anna starała się w miarę możliwości dbać o tę część ludności, która nie wyginęła na skutek głodu, chorób czy wojny. Lasy, bagna i puszcze księstwa słupskiego temu sprzyjały i księżna w Smołdzinie ufundowała kościół oraz wyposażyła go w ołtarz, kazalnice i księgi liturgiczne w obu językach: polskim i niemieckim. Zastrzegła jednocześnie, że każdy kaznodzieja w Smołdzinie ma znać język polski. Staraniem jej osobistego kapelana Michała Mostnika vel Pontanusa (1583-1654) w 1642 roku ukazał się: „Mały Catechism D. Marcina Luthera, niemiecko-wandalski abo słowięski...”, zdaniem badaczy „upstrzony kaszubszczyznami”. Wydrukowano również potrzebne kancjonały, głównie na bazie kancjonałów z Mazur. W ten sposób do połowy XVII wieku Kaszubi między Koszalinem a Słupskiem stali się porządnymi luteranami, z własnymi śpiewnikami i Biblią.
Nadszedł XVIII wiek i księstwo pomorskie przejęli Hohenzollernowie. Gorliwi kalwiniści, zapatrzeni w Holandię, chcą ze swojego biednego, peryferyjnego i zacofanego państwa uczynić potęgę w cesarstwie. Wymaga to jednak unifikacji prawnej i językowej – oprócz niemieckiego w ich państwach mówi się po łużycku, polsku, kaszubsku, fryzyjsku i francusku. Hohenzollernowie przystępują więc do pracy: wprowadzają powszechny obowiązek szkolny w 1735 roku – początkowo nawet nauczano w lokalnych językach. Ale, jakby tego było mało, kalwińscy pastorzy zaczynają gustować w luterańskich pietystach. Tych zaś nie interesują niuanse teologiczne (co jest właśnie na rękę reformowanym), lecz wychowanie do życia skromnego, pobożnego i posłusznego. Władcy, a potem władze kościelne, zaczynają więc faworyzować absolwentów teologii z Halle. Z dość niejasnych przyczyn ci ostatni w słupskiem dochodzą do wniosku, że język kaszubski jest problemem w „spietyzowaniu” księstwa słupskiego. Zaczynają naciskać, by duchowni używali go jak najrzadziej. Sprzymierzeńca znajdują znów wśród Hohenzollernów, szczególnie w deiście Fryderyku II Wielkim, którego nie interesowały niuanse teologiczne ale to, by Kościół i szkoła wychowywały mu karnych i posłusznych rekrutów. I choć z językiem polskim czy łużyckim nie walczono, to w księstwie słupskim państwo podało rękę Kościołowi i wspólnie zaczęto wychowywać? karnych rekrutów. Świadczy o tym dość szokujący list luterańskiego superintendenta słupskiego Krystiana W. Hakena, który w 1780 roku pisał:
Istnieje reskrypt polecający, aby kaznodzieje, w miarę możliwości, starali się usunąć język kaszubski i narzucali tylko niemieckich nauczycieli, a dzieciom nie umiejącym czytać po niemiecku nie udzielali konfirmacji. To jednak wymaga mądrości i przezorności, trzymania się na baczności, aby mieszkańcy nie spostrzegli, że ma się zamiar wyrugować ich język, gdyż Kaszubi zbuntowaliby się przeciw temu i jak najskuteczniej oparliby się takiemu planowi. Należy także myśleć, żeby Kaszuba, który w życiu powszednim od biedy za pomocą niemieckiego może się porozumiewać, był zdolny zrozumieć naukę religii w języku niemieckim (...). Obie przyczyny razem były przeszkodą i powodowały, że mowa kaszubska w moim synodzie całkiem jeszcze nie ustała. Przez 10 lat mego tutaj pobytu doprowadziłem przy pomocy pastorów do tego, że w kilku miejscowościach w razie wakansu, jeśli tylko patroni nie są uparci, kaznodzieja mający być powołanym będzie mógł obyć się bez znajomości tego języka, gdyż w przeciągu 5-6 lat wymrą starsi ludzie, którzy jeszcze żyją, a po niemiecku nic nie umieją. W niektórych parafiach potrzeba na to około 50 lat.
Profesor Szultka główną winą obciąża pastorów, ale prawda jest nieco bardziej skomplikowana. W 1807 roku zniesiono poddaństwo w Prusach co oznaczało, że Kaszubi mogli i zaczęli emigrować za pracą, bo Pomorze Słupskie dalej pozostawało bardzo biedne. Po drugie, na terytorium rejencji słupskiej zakazano w 1811 roku jakiejkolwiek nauki po polsku (kaszubsku), co siłą rzeczy podkopywało żywotność Kaszubszczyzny na tych terytoriach. W ślad za tym skasowano konfirmacje po kaszubsku i wreszcie do połowy XIX wieku różnymi metodami likwidowano miejsca, gdzie nabożeństwa odbywały się po kaszubsku. I tak w połowie XVII wieku odbywały się one na Pomorzu Słupskim w ok. 50 parafiach – w 1811 liczba ta spadła już zaledwie do 20, wyłącznie na wschód od Słupska. Uczona w niemieckiej szkole młodzież zaczęła się wstydzić kaszubskiego i unikać jego stosowania. O zamieraniu kaszubskiego świadczy nowy zwyczaj – od lat 20 i 30 XIX wieku datuje się zwyczaj wkładania polskich kancjonałów i katechizmów do trumien – po prostu nie były już nikomu potrzebne. Są one obecnie prawdziwymi białymi krukami – nigdzie, w żadnym muzeum, nie widziałem egzemplarza owego katechizmu z 1642 roku!
Rola pastorów nie jest wcale jednoznaczna. Oto pastor Gottlieb Lebrecht Lorek (1760-1845), urodzony na Mazurach i mówiący świetnie po polsku, sam bardzo gorliwie usuwał kaszubski ze szkoły i z kazań kościelnych w swojej parafii w Cecenowie. Nalegał też, by kobiety przestały ubierać się po kaszubsku. Dbał tylko o to, by osoby nierozumiejące po niemiecku w swojej parafii miały dostęp do kaszubskich czynności kościelnych w języku dla siebie zrozumiałym. Gdy odchodził na emeryturę w 1837 roku przyznał się, że to właśnie dzięki jego staraniom „zgromadzenie kaszubskie” zmalało i było „niczym” w porównaniu do tego, czym było gdy objął parafię w 1807 roku. Już na emeryturze zainteresował się Kaszubami, ich zwyczajami oraz językiem i pisał o nich, chyba trochę żałując swojej polityki rugowania ich języka. Ewangelickie nabożeństwa kaszubskie w Cecenowie zlikwidowano w 1876 roku.
Odmienną postawę zajął urodzony w Nadrenii Niemiec Ernest Lohmann, pastor w Główczycach, gdzie uczęszczali mieszkańcy Kluk. Ponieważ w parafii liczba osób nie znających niemieckiego sięgała tysięcy, postanowił nauczyć się kaszubskiego. Korzystał z pomocy innych duchownych, sprowadzał księgi liturgiczne i modlitewniki ze Śląska. Na działalność szkoły nie miał wpływu, ale nie wymuszał na dzieciach i dorosłych modlitw w obcym im języku. Gdy zmarł w 1886 roku, Główczyce były ostatnim miejscem na Pomorzu Słupskim gdzie odprawiano nabożeństwa po polsku (kaszubsku) – jego następca ich już nie prowadził. Nie było dla kogo. Podobno, gdy nowy pastor ogłosił, że nabożeństw kaszubskich już więcej nie będzie, jeszcze tej samej nocy w kościół uderzył piorun i budynek spłonął.
Na początku XX wieku odwiedzający te okolice doliczyli się kilkuset osób, które w młodości mówiły po kaszubsku, ale już go nie pamiętały. Tylko kilka starych osób w Klukach posługiwało się gwarą zwaną „słowieńską”. Ale nawet tu nie mówił nią nikt z młodzieży – to zasługa nie tyle pastorów w Główczycach i Smołdzinie ile nauczycieli wiejskich, którzy przez 20 lat pracy wyrugowali nie tylko język kaszubski ale nawet kaszubskie stroje ludowe. Kwestią czasu było, kiedy i tu język ten wymrze. Jednak pamięć o kaszubskich korzeniach wsi i okolicy przetrwała.

 

Dr Kazimierz Bem

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl