Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 3/2018, ss. 24–25

Janina Tranda (fot. Archiwum Hanny Trandy)Janina Trandowa, z domu Bolesławska, urodziła się w Warszawie. Jako dziecko otoczona była tylko osobami dorosłymi: rodzice Wiktoria i Marian, dziadkowie Marianna i Eustachiusz oraz jedna ciotka, Apolonia, a także czterech wujów: Stefan, Jan, Teodor i Julian. Szybko więc stała się bardzo samodzielna.

Jako niespełna trzyletnia dziewczynka poszła do przedszkola. Dopiero, gdy miała prawie pięć lat, pojawiło się w rodzinie drugie dziecko – Wanda, córka Stefana. A gdy była już dorosła, urodziły się kolejne siostry cioteczne – Ania i Jola, córki Jana.

Ponieważ jej mama pracowała sześć dni w tygodniu (wówczas sobota też była dniem pracy), Janeczką zajmowała się babunia, natomiast w niedzielę ten przywilej należał do mamy. Często chodziły na spacer do parku i Janeczka brała wózek, lalki i inne zabawki, a w powrotnej drodze to wszystko musiała dźwigać jej mama. Gdy wychodziła na spacer z babunią, często siadywały na ławce w parku i obserwowały przechodzących ludzi.

Babunia Marianna była dla Janeczki wielkim autorytetem. To jej Janeczka opowiadała o tym, co się działo w przedszkolu i szkole, a babunia uważnie słuchała. Udzielała wielu rad i wskazówek w dorosłym życiu swojej wnuczki. Prababunia Marianna bywała u nas w Zelowie kilka razy po kilka miesięcy. Zajmowała się prawnukami, czyli Andrzejem i mną. Umarła w 1969 r. w Zelowie, mając dziewięćdziesiąt lat i trzy miesiące, a zatem żyła trzy i pół miesiąca dłużej od swojej wnuczki Janiny. Gdy parafianki zobaczyły Mamę w żałobie po śmierci prababci, skrytykowały ją, mówiąc: „przecież to tylko była babcia”. Ale właśnie ta „tylko” babcia wychowywała moją Mamę i była jej bardzo bliska.

Prababunia Marianna z domu nazywała się Lagout, a jej rodzina pochodziła z Francji. Natomiast pradziadek Eustachiusz pochodził ze starej arystokratycznej rodziny Czarkowskich. Był znakomitym stolarzem i m.in. wykonał na zamówienie klęcznik dla papieża Piusa X.

*

Mama była ekumenistką, rzec by można, od dzieciństwa, gdyż jako mała dziewczynka, mieszkająca przy ul. Szarej w pobliżu kościoła starokatolickiego mariawitów, wchodziła do niego, gdy zakonnice sprzątały. Po wypastowaniu podłogi sadzały Janeczkę na suknach i woziły ją po całym kościele froterując w ten sposób podłogę.

*

Okupacja, którą Mama spędziła w Warszawie, pozostawiła ślad w jej pamięci – jej matka, Wiktoria, została w 1942 r. aresztowana i osadzona jako więźniarka polityczna w siedzibie Gestapo przy al. Szucha, potem przetransportowana na Pawiak, a stamtąd wywieziona do Auschwitz-Birkenau. Gdy w 1944 r. obóz w Auschwitz-Birkenau był ewakuowany, więźniarki i więźniowie zostali przewiezieni m.in. do obozu w Ravensbrück, dokąd trafiła babcia Wita.

*

Do szkoły powszechnej i gimnazjum Mama uczęszczała w Warszawie, jak też do liceum handlowego, które ukończyła po wojnie. Potem pracowała na stanowisku księgowej w przedsiębiorstwie handlowym przy ul. Pięknej.

*

Jej losy były związane z parafią ewangelicko-reformowaną w Warszawie. Tu, w kościele na Lesznie, jej rodzice brali ślub, tu została ochrzczona i konfirmowana. Z przyszłym mężem, Zdzisławem, poznali się przed tym kościołem: Janina opowiadała grupie młodzieży jak spędziła wakacje, a przyjaciele opowiadali jej o obozie młodzieży, na którym wszyscy byli, i o Zdzichu, który znakomicie organizował gry sportowe, wycieczki, zwiedzanie okolicznych obiektów przemysłowych itp. A Zdzisław w tym czasie stał przed kościołem i przyglądał się, przyglądał się i przyglądał się tej ślicznej dziewczynie.

Niemal od przyjazdu Taty do Warszawy w 1948 r. współpracowali ze sobą – organizowali wycieczki dla młodzieży (swoich rówieśników) oraz koncerty i zebrania, jak też obozy z młodzieżą luterańską. Oboje współdziałali w Stowarzyszeniu Polskiej Młodzieży Ewangelickiej (SPME).

Oboje należeli też do wspólnego chóru Parafii Ewangelicko-Reformowanej i Parafii Ewangelicko-Augsburskiej Świętej Trójcy w Warszawie. Do dziś koleżanki i koledzy Mamy wspominają jej piękny śpiew, była bowiem bardzo muzykalna. I jeszcze do niedawna niektóre parafianki siadywały w ławkach kościelnych w pobliżu Mamy, by słyszeć jak śpiewa pieśni podczas nabożeństwa.

Rodzice pobrali się również w warszawskim kościele ewangelicko-reformowanym 19 kwietnia 1953 r. Przeżyli razem sześćdziesiąt pięć lat. Ślubu udzielał im ks. superintendent Jan Niewieczerzał. Tu przyszły mąż Mamy był ordynowany 16 listopada 1952 r., jak również po dwudziestu sześciu latach (1 października 1978 r.) został wprowadzony w urząd biskupa Kościoła. „I z tego kościoła moje doczesne szczątki będą przewiezione na cmentarz” – mawiała Mama. I tak się stało. Zawsze z dumą wskazywała kościół z ażurową wieżą i mówiła „to jest mój kościół” albo „to jest kościół ewangelicko-reformowany”, gdy pokazywała go komuś obcemu.

*

Po ślubie Mama wyjechała do Zelowa, gdzie od niedawna już mieszkał Tato. Przeżyła tam dwadzieścia sześć lat jako pastorowa. Nie podjęła pracy zawodowej, aby mieć czas na obowiązki pastorowej, a także, by plebania nie była zamknięta, gdy jej mąż wyjeżdżał lub wychodził w sprawach służbowych i duszpasterskich. Zadań tych miała dużo: kontakty z parafianami, zebrania kobiet, organizacja ekumenicznych nabożeństw w ramach Światowego Dnia Modlitwy Kobiet, czasami przy tej okazji pisała i głosiła kazania, bardzo dobrze przyjmowane przez słuchaczki. Dbała też o estetyczny wygląd kościoła. A gdy Tato wyjeżdżał służbowo do innych parafii, uczyła w szkole niedzielnej. Bywała również opiekunką na organizowanych przez Kościół ewangelicko-reformowany koloniach dla dzieci, gdy prowadził je mój Tato.

W zelowskiej parafii w ramach pracy z młodzieżą organizowane były zebrania, wycieczki, akcje wysyłania paczek i zbierania pieniędzy, aby pomóc głodującym w Indiach itp. Mama razem z grupą młodzieży kroiła jabłka, które po wysuszeniu w pobliskiej piekarni, wraz z mąką i innymi artykułami spożywczymi wysyłano do Indii. A pieniądze zebrane wśród parafian wystarczyły na tonę cukru, który także przekazano do Indii za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża.

*

Jeśli chodzi o mnie i mojego brata, Tato na pewno wiedział, że może polegać na swojej żonie, która zajmie się dziećmi i domem, gdy on będzie musiał zająć się zborem. A zatem Mama była nie tylko pastorową, ale wykonywała wszystkie obowiązki, które wykonuje każda żona i matka, łącznie z chodzeniem na wywiadówki, gdy uczęszczaliśmy do szkoły podstawowej. Była osobą pobożną i to właśnie ona nauczyła mnie modlić się. Wiem, że było wiele takich sytuacji, w których Mama sama musiała podejmować decyzję i było jej z tym ciężko. Ale wiedziała, że każdą jej decyzję Tato zaakceptuje, albowiem tworzyli bardzo dobre małżeństwo.

*

W 1978 r. powróciła do Warszawy, by zamieszkać w domu parafialnym przy boku swego męża, wówczas już zwierzchnika Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Polsce. I tu też była ogromnym wsparciem dla mego Taty.

*

Urodziła się i zmarła w Warszawie. Pozostawiła po sobie męża, córkę, syna, troje wnuków, pięcioro prawnuków i dalszą rodzinę. Pozostawiła pamięć nie tylko wśród najbliższych: ślady jej działalności zachowały się we wszystkich środowiskach, z którymi wiązała swe życie i wśród których tak czynnie i ofiarnie pracowała dla wspólnego dobra.

Hanna Tranda
córka

 

fot. Archiwum Hanny Trandy