Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

4/1991

Rozmowa z Georges’em Kassem, syryjskim pisarzem, lektorem na Uniwersytecie Warszawskim

– Mówi Pan doskonale po polsku. Jak długo jest Pan w Polsce?

– Od jedenastu lat. Na Uniwersytecie Warszawskim pracuję od sześciu lat, przedtem sam byłem studentem, najpierw Akademii Medycznej, później orientalistyki. Tu zrobiłem magisterium.

– A więc przyjechał Pan do Polski studiować medycynę. Dlaczego ją Pan porzucił?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, zabrakło mi pieniędzy. Nie byłem stypendystą rządu polskiego, sam musiałem opłacać studia i w pewnym momencie okazało się to dla mnie za trudne. A po drugie, zrozumiałem, że medycyna nie jest moim powołaniem, i dlatego nawet nie poczyniłem starań, żeby jakieś stypendium uzyskać.

– Czemu nie wrócił Pan do Syrii, gdzie dał się Pan już poznać jako pisarz, zdobył nawet jakieś nagrody literackie i gdzie arabistyka zapewne jest na wyższym poziomie niż w Polsce?

– Tak, jestem pisarzem, a właściwie bajkopisarzem, i moje pierwsze prace opublikowałem, kiedy miałem 21 lat, zaraz po szkole średniej. W 1978 r. dostałem nagrodę za najlepszą książkę roku, a w 1979 r., który był przez ONZ ogłoszony Międzynarodowym Rokiem Dziecka, nagrodę za najlepszą książkę dla dzieci.

– Czy pisze Pan tylko dla dzieci?

– Nie tylko. To znaczy, dzieci przyjmują moje bajki jako pisane dla nich, ale dorośli też w nich mogą znaleźć coś dla siebie. Taka jest tradycja bajek wschodnich, bajek arabskich, że są adresowane właściwie do wszystkich. Z tym, że moje opowiadają o zwierzętach, a więc nawiązują także do tradycji europejskiej: bajek Ezopa, La Fontaine'a. Właśnie ta cecha – uniwersalność bajek, stała się powodem, dla którego nie mogłem wrócić do kraju. Władze dopatrzyły się w nich pewnych treści politycznych – np. „Asad”, to po arabsku „lew”, więc bajki o lwie mogły być rozumiane dosłownie, nawet nie aluzyjnie. W tej chwili leży w Syrii pięć moich nie opublikowanych książek i ciągle czeka, aż będzie można je wydrukować.
No, a napisanie po arabsku pracy magisterskiej mnie, bajkopisarzowi, nie nastręczało żadnej trudności. Po zdobyciu dyplomu otrzymałem propozycję pracy w Instytucie i zostałem na Uniwersytecie.

– Ile Pan ma lat i jak wygląda Pana sytuacja rodzinna?

– Mam 36 lat, w Syrii pozostali moi rodzice i dwaj bracia. Siostra wyszła za mąż i mieszka we Francji. Pięć lat temu zmarł mój ojciec, ale nie dostałem pozwolenia na przyjazd na jego pogrzeb. Braci nie widziałem odkąd wyjechałem z kraju, mama odwiedziła mnie tutaj w zeszłym roku – po raz pierwszy zobaczyliśmy się po 10 latach! Siostra przyjechała do mnie raz, w  1980 r., ale  miała tu  bardzo złe doświadczenia, no i zraziła się do Polski. Namawia mnie, żebym to ja ją odwiedził, ale nie mogę, ponieważ nie mam żadnego paszportu –jestem bezpaństwowcem.

– Jak to jest możliwe, dlaczego?

– Z Syrii właściwie uciekłem. Toczyła się już wtedy wojna domowa w Libanie i, jak wiadomo, Syria tam interweniowała. Na wyjazd do Polski dostałem więc paszport tylko z trzymiesięczną ważnością. Po tym terminie ambasada nie przedłużyła mi paszportu, a ja nie chciałem wracać, lecz kontynuować tu studia. Źle zrobiłem, teraz to widzę, ale stało się! Mam więc taki dokument podróży dla bezpaństwowców, lecz żadne państwo nie chce mi dać na tej podstawie wizy. Teraz staram się o obywatelstwo polskie i mam nadzieję, że wkrótce je dostanę. Wtedy będę mógł wyjechać.

– Chce Pan wyjechać z Polski? Czuje się tu Pan samotnie?

– Chcę móc wyjeżdżać, a nie wyjechać z Polski. Myślę, że w Polsce już zostanę. Do Syrii i tak nie wrócę, właściwie nie mam po co. Dla pisarza 11 lat nieobecności na rynku wydawniczym to bardzo dużo. Wprawdzie dostałem jakieś czasopisma z kraju, gdzie znalazłem przedruki moich wczesnych bajek, ale istotniejsze jest to, że te pięć książek nadal leży i nie ma szans na druk. Moi bracia, a także koledzy z czasów młodości, żyją już własnym życiem. Z rodziną będę mógł się spotykać gdziekolwiek w Europie. A w Polsce już się trochę zakorzeniłem: ożeniłem się z Polką, mam tu masę przyjaciół, pracę, którą lubię, moich studentów. Chociaż przysłowie arabskie mówi, że prawdziwy mężczyzna musi mieć syna, wybudować dom i zasadzić drzewo, a ja nic z tego jeszcze nie wykonałem, myślę jednak, że już tu pozostanę.

– Jest pan chrześcijaninem. Jak dużą społeczność stanowią chrześcijanie w Syrii, która oficjalnie jest państwem muzułmańskim? Jaki to jest Kościół?

– Chrześcijan jest w Syrii zaledwie 10%, o wiele mniej niż w sąsiednim Libanie, gdzie stanowią ok. 50%. Jest nas coraz mniej, gdyż wielu chrześcijan, tych zamożniejszych, wykształconych, wyjeżdża na Zachód, a ponadto rodziny arabskie są po prostu znacznie liczniejsze – chrześcijanie mają przeciętnie jedno, troje dzieci, a muzułmanie – bywa że i dziesięcioro.
Kościół chrześcijański w Syrii jest najstarszym Kościołem na świecie. Asyryjski Ortodoksyjny Kościół Antiochii powstał na terenach, gdzie tworzyły się pierwsze zbory chrześcijańskie i jest ich bezpośrednią kontynuacją. Wielka Syria, Asyria, Palestyna – prowincja „rzymska, to przecież ziemie, na których żyli i działali uczniowie Jezusa. Do dziś czynne są kościoły wykute w skałach przez pierwszych chrześcijan w miejscowości Malula koło Damaszku. Ta kraina przechodziła burzliwe i zmienne losy, panowali tu Persowie, Rzymianie, Arabowie, Turcy i Francuzi, ale miejscowy lud trwał i wchłaniał kolejne fale najazdów. Trwał także Kościół, w którym do dziś sprawuje się liturgię w języku aramejskim, tzn. w języku, którym mówił Jezus. Po aramejsku mówią jeszcze mieszkańcy niektórych wiosek, chrześcijanie.
Nie jesteśmy Arabami, jesteśmy po prostu Syryjczykami. To rządząca partia Baas twierdzi, że nasz kraj jest arabski. Arabowie-muzułmanie podbili go w 630 r. Kto był biedny, przyjmował wtedy islam, żeby żyć, ale kto był bogaty i miał mocną pozycję ekonomiczną, mógł pozostać przy swojej wierze.
Rodzina, z której pochodzę, mieszkała do 1924 r. w Urfie (na terenie dzisiejszej Turcji), która kiedyś była stolicą Asyrii, ośrodkiem umysłowym z własnym uniwersytetem. Po słynnej rzezi, jaką Turcy urządzili po I wojnie światowej nie tylko Ormianom, ale w ogóle chrześcijanom, moi dziadkowie wraz z moim ojcem, który miał wtedy 10 lat, musieli uciekać do Syrii, do Aleppo. Byli to bardzo bogaci ludzie, mieli wielkie majątki ziemskie, ale uchodząc przed prześladowaniami mogli zabrać ze sobą, jak wszyscy uciekinierzy, tylko podręczny bagaż. Wiem z opowieści rodzinnych, jak wielki był to szok, gdy z bogactwa spadli na dno nędzy, jak uciekając przed prześladowaniami z determinacją walczyli nie tylko o utrzymanie się przy życiu, ale i zdobycie odpowiedniego statusu. Mój ojciec zajął się kowalstwem artystycznym, był również ekspertem od kas bankowych. Powoli doszliśmy więc do pewnej zamożności, nie takiej wprawdzie, jak dawniej, ale umożliwiającej np. wykształcenie wszystkich nas: jeden z moich braci jest chemikiem, drugi fizykiem, siostra ekonomistką, ja miałem być lekarzem.

– Jaka jest obecnie sytuacja chrześcijan w Syrii? Czy mają równe z muzułmanami prawa, dostęp do studiów, pracy, stanowisk?

– Inna, oczywiście, jest sytuacja w Syrii niż w Libanie. Tam wycofujące się władze francuskie po II wojnie światowej przyznały krajowi niepodległość pod określonymi warunkami, mianowicie: połowę ludności stanowić mieli chrześcijanie, drugą połowę – muzułmanie. Chodziło bowiem o to, aby Francuzi utrzymali tam swoje wpływy. Ściągali więc chrześcijan z Syrii (która także była pod francuską dominacją) i wprowadzili sztywne struktury państwowe. Na przykład prezydentem musiał być zawsze maronita (czyli chrześcijanin), premierem szyita, iluś tam ministrów druzami itd.
W Syrii rządzą alawici, odłam muzułmański, który stanowi zaledwie 8% ogółu ludności, podczas gdy sunnitów jest 65%. Alawici, by wzmocnić swą pozycję, potrzebują wsparcia innych mniejszości – w tym i chrześcijan. Dlatego, mimo oficjalnych deklaracji o arabskim i muzułmańskim charakterze państwa, chrześcijanie cieszą się pełnią praw, mogą wszędzie pracować, studiować, nie czują się dyskryminowani. W pewnym momencie odłam ekstremistyczny, Bractwo Muzułmańskie, był bardzo agresywny i antychrześcijański, ale stanowił margines. Mnie przejaw muzułmańskiego szowinizmu dotknął tylko raz. Chodziłem wtedy do szkoły państwowej, czyli muzułmańskiej (choć są także prywatne chrześcijańskie) i wszystko szło dobrze aż do matury. Na egzaminie z języka arabskiego mój nauczyciel oblał mnie (a byłem już wtedy autorem kilku opublikowanych utworów), „ponieważ chrześcijanin nie może dobrze znać arabskiego, bowiem podstawą tego języka jest Koran”. Straciłem w ten sposób cały rok. Maturę zdałem, oczywiście, śpiewająco, ale jako ekstern.

– Syria leży w miejscu, które było kolebką cywilizacji śródziemnomorskiej, gdzie nad Tygrysem i Eufratem rozwijały się i upadały wspaniałe kultury, zmieniały rządy i granice państw, gdzie, jednym słowem, przez całą historię wrzało. Może tylko w czasie II wojny światowej, kiedy cały świat stał w ogniu, tu było stosunkowo spokojnie: na Bliski Wschód dotarło opuszczające Rosję pod wodzą generała Andersa Polskie Wojsko, tu odpoczywało i formowało się. W Teheranie odbyła się słynna konferencja Wielkiej Trójki. Niedługo jednak po wojnie kocioł bliskowschodni znów zaczął wrzeć. Jak Pan uważa – dlaczego?

– Ten region to był kiedyś jeden kraj. Został sztucznie podzielony i stąd się biorą wszystkie konflikty. Byli tu Anglicy (Irak, Palestyna, Jordania, Egipt), Francuzi (kraje Maghrebu, Syria, Liban), Włosi (Libia). Na terenach ich mandatów inaczej kształtowało się prawodawstwo, inaczej przebiegał rozwój gospodarczy, różna była polityka wobec różnych grup społecznych. W czasie wojny było spokojnie, ale pamiętam, co opowiadał mój ojciec. Francuzi dla potrzeb wojny zabierali ludności całe plony, nie pozostawiali ani ziarenka pszenicy. Wprowadzili wprawdzie kartki żywnościowe, lecz dawali je tylko ludziom zatrudnionym u nich. Inni nie dostawali nic i na przykład moja ciotka po prostu umarła z głodu. I nie ona jedna. Był więc spokój, ale były ofiary wojenne – nie kul, ale głodu.

– Ale kolonizatorzy odeszli czterdzieści lat temu i można było doprowadzić do zjednoczenia. Podejmowano nawet takie próby: w 1958 r. została utworzona Zjednoczona Republika Arabska, lecz w 1961 r. unia z Egiptem została zerwana. W 1971 r. Egipt z Libią ogłosiły zjednoczenie w ramach Federacji Republik Arabskich, do której miały nadzieję przyciągnąć inne państwa, jednak taka federacja nigdy nie powstała. W 1980 r. Syria proklamowała unię z Libią i też nic z tego nie wyszło. Widać raczej tendencje separatystyczne krajów tego regionu, różne wzajemne pretensje terytorialne, ambicjonalne posunięcia różnych przywódców i władców.

– Akurat Egipt nigdy nie był częścią Syrii i próby unii musiały być skazane na niepowodzenie – nic nigdy nie łączyło tych krajów.

– Oprócz języka, tradycji i religii.

– To okazuje się za mało. Prawda, że podstawą klasycznego języka arabskiego jest Koran, ale w każdym kraju na co dzień mówi się innym językiem arabskim, potocznym. Różnice są takie, jak między gwarą kaszubską czy góralską a polskim językiem literackim. Tradycje tez są różne, a religia, nawet muzułmańska, ma przecież kilka odłamów, często wzajemnie się zwalczających.

– Jedność arabską dostrzegam raczej w działaniach negatywnych, co min. znajduje wyraz w demonstracjach „antyimperialistycznych”, to znaczy antyamerykańskich i w ogóle skierowanych przeciw współczesnej cywilizacji zachodniej. Rewolucja muzułmańska w Iranie (choć akurat nie jest to Arabia, ale Persja) jest chyba najjaskrawszym przykładem zwycięstwa muzułmańskiego fanatyzmu. Nawet w państwach, które poparły sprzymierzonych w wojnie nad Zatoką Perską, odbywały się demonstracje, w czasie których niesiono portrety Saddama Husajna i transparenty „antyimperialistyczne”, a okrzyki wznoszone przez demonstrantów brzmiały groźnie.

– To się zaczęło z chwilą zaistnienia problemu palestyńskiego. Różne są punkty patrzenia na ten konflikt: jedni mówią, że z Palestyny trzeba wyrzucić Żydów, drudzy, że trzeba wszystkich Żydów wymordować, inni żądają, by Izrael oddał część swego terytorium, aby mogło powstać państwo palestyńskie. Niestety, na ten trzeci wariant Izraelczycy się nie zgadzają, więc tamte dwie skrajne opinie zdobywają sobie coraz więcej zwolenników. Z kolei Izrael zapewne nigdy nie ustąpi, ponieważ ma zamiary wprost przeciwne – nie oddawać, lecz powiększać swoje terytorium.

– Izraelczycy chcą państwa w granicach historycznych.

– W granicach historycznych, to znaczy – jakich?

– Takich, jakie obiecał im Bóg.

– Jeśli chcielibyśmy kierować się wyłącznie racjami historycznymi, to do dzisiejszej Syrii powinien, na przykład, należeć Cypr. Nie można mówić o racjach historycznych, jakkolwiek byłyby uzasadnione, skoro przez dwa tysiące lat tak się wiele na tych ziemiach zmieniło. Tu od stuleci mieszkali Palestyńczycy i tu był ich dom. Anglicy wyrazili zgodę na powstanie państwa Izrael, potwierdziła to ONZ, ale proces tworzenia się tego państwa przebiegał nie zawsze zgodnie z prawem. Od ilu Palestyńczyków wykupiono ziemię, a ilu, nie chcąc jej sprzedać (do czego mieli prawo), musiało później uciekać przed prześladowaniami? Niektórzy twierdzą, że zdarzały się nawet morderstwa na Palestyńczykach. Każdy ma inną wersję tamtych wydarzeń i dziś trudno dociec prawdy. W każdym razie do któregokolwiek z sąsiednich krajów przybywali Palestyńczycy, zawsze byli tam obcy i sprawiali miejscowym kłopot.

– Latami trzymano ich w obozach, nie dawano możliwości normalnego życia. Dlaczego nie pozwolono im, tak jak wam po I wojnie światowej w Syrii, normalnie zamieszkać, stworzyć warunki do nauki i pracy, wtopić się w miejscową ludność?

– Myśmy byli Asyryjczykami – i po tej, i po tamtej stronie granicy. Byliśmy w Syrii tym, czym na przykład, repatrianci z Wilna w Polsce. Palestyńczycy natomiast nigdy Syryjczykami nie byli, chcieli tylko wrócić w swoje strony, do własnego domu. Istniał przecież projekt, a nawet odpowiednia rezolucja ONZ, by Izrael, Syria i Liban oddały po kawałku swoich ziem pod przyszłe państwo palestyńskie. Mogłyby wtedy spokojnie istnieć obok siebie dwa państwa – Izrael i Palestyna.

– Ale to sami Palestyńczycy nie zgodzili się na takie kompromisowe rozwiązanie. Wszystko albo nic – i walka do ostatniej kropli krwi...

– Nie zgodziła się część Palestyńczyków, przede wszystkim zaś nie zgodził się Izrael.

– Problem równowagi w tym rejonie na nowo staje z całą ostrością po zakończeniu wojny kuwejckiej. Powróćmy więc do spraw pokoju. W islamie „Salem” (pokój) jest zasadą i częścią muzułmańskiej religijności. „Salem Alejkum” jest codziennym pozdrowieniem, zaś „Bassalem” – słowem, jakim ma być witany wierny w Raju. Pokój ma panować zarówno między braćmi muzułmanami, jak i między państwami. Religia zabrania więc wojny między współwyznawcami, wojna może być prowadzona albo w obronie własnej, albo w obronie wiary. Tymczasem, oprócz konfliktu palestyńskiego, wciąż toczą się walki: Irak-lran, Libia-Sudan, Irak-Kuwejt. Czy chrześcijanie, tak nieliczna grupa religijna w tym rejonie, mogą cokolwiek zrobić dla pokoju?

– Wszystkie religie mówią to samo. Hebrajskie „Shalom” i „Sholem Alehem” odpowiadają dokładnie terminom arabskim. Pokój jest także niezwykle ważnym elementem religii chrześcijańskiej, która wręcz nakazuje nadstawiać drugi policzek, a mimo to, ileż było wojen między chrześcijanami! Mówi się, że są wojny napastnicze i wojny obronne, sprawiedliwe, wojny dla pokoju. Ale czy może być wojna pokojowa? W każdej ginęli i giną ludzie. Wątpię, by chrześcijanie mogli tu coś zdziałać.

– Brzmi to bardzo pesymistycznie. Ja jednak będę obstawać przy tym, że trzeba walczyć ze złem i z fanatyzmem, wierząc, że dobro w końcu zatriumfuje, jakkolwiek może to być jeszcze bardzo odległa przyszłość. Bardzo Panu dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg