Drukuj

Rozmowa z Andrzejem Sągajłłą, ewangelikiem reformowanym z Wielkiej Brytanii

7/1991

– Przyjechał Pan do Warszawy na Synod Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Rzeczypospolitej Polskiej, by jako członek Rady Polskiego Kościoła Ewangelicko - Reformowanego na Obczyźnie ogłosić zakończenie jego odrębnej działalności organizacyjnej (patrz „Jednota” nr 5/91, sprawozdanie z Synodu – przyp. red.). Został Pan członkiem zboru warszawskiego, ale nadal mieszka Pan w Anglii, ma obywatelstwo brytyjskie, pracuje w brytyjskiej firmie i pełni funkcję prezesa Zrzeszenia Polaków Ewangelików w Wielkiej Brytanii. Jaka była Pańska droga życiowa, jak znalazł się Pan w Anglii?

– Ród Sągajłłów wywodzi się z Litwy. Moim dalekim przodkiem był wielki książę litewski, Władysław Sonigajłło, sygnatariusz aktu Unii Lubelskiej ze strony litewskiej. Nasze nazwisko – początkowo Sonigajłło, później – Songajłło – ostatecznie przybrało formę Sągajłło. Z kolei rodzina ze strony matki, Kotschedoffowie, pochodziła z Inflant. Ewangelicyzm reformowany był wyznaniem obu rodzin. Mój dziadek Kotschedoff jest pochowany na warszawskim cmentarzu przy ul. Żytniej, ja zostałem ochrzczony w kościele na Lesznie przez ks. superintendenta Stefana Skierskiego.
Moi rodzice poznali się w Warszawie. Matka, inżynier chemii organicznej, pracowała w Instytucie Gumy Ministerstwa Spraw Wojskowych razem z moją późniejszą babką Sągajłło, również chemikiem. Przez nią właśnie poznała mego ojca. Była to miłość, która wytrzymała wszystkie bardzo trudne koleje życiowe i przetrwała aż do śmierci mamy w 1966 r. Ojciec był oficerem WP. Będąc niezdolny do służby liniowej po ciężkim wypadku motocyklowym, został skierowany do Sztabu Generalnego jako oficer ds. komunikacji radiowej. Ja urodziłem się w 1938 r. Do 1940 r. mieszkaliśmy w Warszawie, kiedy to ojciec został skierowany przez ZWZ w Sandomierskie jako dowódca kształtującej się tam partyzantki. Matka została kurierką.

– A co z Panem? Był Pan wtedy zaledwie kilkuletnim dzieckiem?

– Ja, wraz z krewnymi, przebywałem w różnych tamtejszych majątkach. Najdłużej, bo ponad dwa lata, u znajomych w Zachścieniu koło Opatowa. Właściciele tego majątku mieli dwoje dzieci w moim mniej więcej wieku, więc chowaliśmy się razem. Dzięki temu, że mieli wychowawczynię Francuzkę, nauczyłem się przy okazji francuskiego.
Wojna skończyła się w maju 1945 r. i przed rodzicami stanęło pytanie, co dalej? W „nowej Polsce”, z tym pochodzeniem i AK-owską przeszłością, nie było dla nich miejsca, postanowili więc uciec na Zachód. We wrześniu 1945 r. z fałszywymi papierami na nazwisko Szymański przeszliśmy przez „zieloną granicę” do Czechosłowacji i stamtąd po różnych perypetiach – pieszo, autostopem wojskowymi ciężarówkami, wskakując do odjeżdżającego na Zachód pociągu – dotarliśmy po dwóch miesiącach do Murnau, do wielkiego obozu oficerskiego, gdzie spotkaliśmy polskich oficerów z II Korpusu. W tym obozie, w lutym 1946 r., przyszła na świat moja siostra Ewa, zaś mama z zakażeniem poporodowym znalazła się w szpitalu. W tej sytuacji ojciec i kilku innych oficerów powędrowali paletą konną do San Giorgio we Włoszech, zabierając mnie ze sobą. Znajdował się tam sztab II Korpusu oraz dwaj duchowni ewangeliccy: ks. bp Władysław Fierla, kapelan luterański w Armii Polskiej, i ks. kapelan Roman Mazierski, sprawujący opiekę duszpasterską nad ewangelikami reformowanymi w II Korpusie.
W San Giorgio przebywaliśmy ok. 6 miesięcy i stamtąd wraz z innymi zdemobilizowanymi żołnierzami polskimi popłynęliśmy statkiem Czerwonego Krzyża do Anglii. We wrześniu 1946 r” po 3 tygodniach żeglugi, znaleźliśmy się na angielskiej ziemi. Rok trwała ta nasza podróż z Polski do Anglii.
Mama z Ewą dołączyły do nas dopiero w dwa miesiące później. Po długim pobycie w szpitalu mamie udało się też dostać do Włoch, ale do Barletty, gdzie czekała na transport do Anglii. Tak więc spotkaliśmy się wszyscy dopiero pod koniec 1946 r.
W 1947 r. urodziła się moja druga siostra – Patrycja. Osiedliśmy w Londynie, w południowej dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy do 1957 r., kiedy to ja poszedłem do wojska, a rodzice kupili domek pod Londynem.

– Chyba sytuacja materialna Pana rodziny nie była zbyt świetna: na obcym gruncie, z trójką dzieci, zaczynając od zera? Jak wyglądała Pana edukacja?

– Tak, nie było łatwo. Ojciec, jak wszyscy polscy zawodowi oficerowie, musiał zdobyć cywilny zawód, mama też ciężko pracowała. Tym większą wagę przywiązywali do wykształcenia dzieci. Bardzo mnie pilnowali i bardzo mobilizowali. Poszedłem oczywiście do publicznych szkół angielskich, najpierw powszechnej, potem do gimnazjum. Jednocześnie zapisali mnie na korespondencyjny kurs języka i historii Polski. Był taki pan Hołdanowicz w Glasgow, który przygotowywał zadania i przysyłał je teleksem co tydzień. Odrabiałem te zadania i odsyłałem, a następnie przychodziła ich ocena. Różnie wtedy z tą moją nauką bywało, bo jak każde dziecko wolałem bawić się z kolegami, niż odrabiać dodatkowe lekcje. Nieco później rodzice dowiedzieli się o sobotniej szkółce polskiej i tam mnie zapisali. Polska szkoła sobotnia im. Henryka Sienkiewicza mieściła się najpierw w budynku Samopomocy Polskiej Marynarki Wojennej, potem przeniosła się do siedziby polskiej YMCA. Uczęszczałem tam aż do rozpoczęcia służby wojskowej, a i później pozostawałem członkiem klubu wychowanków tej szkoły.
W czasach szkolnych zacząłem się pasjonować lotnictwem. Byłem w Przysposobieniu Lotniczym i dostałem stypendium na kurs szybowcowy. Po tym kursie zdałem końcowy egzamin i przeszedłem na kurs pilotażu maszyn silnikowych, który również ukończyłem. Kiedy powołano mnie do wojska w 1957 r., chciałem oczywiście zostać pilotem wojskowym. Moi rodzice uzyskali obywatelstwo brytyjskie w 1954 r., a ja, jako niepełnoletni, otrzymałem je automatycznie. Rodzice nie zrzekli się jednak swego przedwojennego obywatelstwa polskiego. Kiedy więc po badaniach lekarskich stanąłem przed komisją wojskową, okazało się, że rząd Jej Królewskiej Mości dopatrzył się mojego podwójnego obywatelstwa. Zaproponowano mi, żebym poczekał do pełnoletności (21 lat) i wtedy zdecydował, czy chcę odbyć brytyjską służbę wojskową. Ale ja chciałem od razu odsłużyć wojsko – uważałem to za spłacenie długu wdzięczności wobec kraju, który moją rodzinę i mnie przygarnął. Odbyłem więc 10-tygodniowe ćwiczenia, po których wytypowano mnie na kadeta do szkoły oficerskiej. Związany był z tym cały system wielu egzaminów, przy czym niezdanie któregokolwiek z nich automatycznie eliminowało spośród kandydatów. Ale ja przez wszystkie pomyślnie przeszedłem, w dalszym ciągu dążąc do tego, by zostać pilotem. Przed ostateczną kwalifikacją musiałem jednak odpowiedzieć komisji na wiele dociekliwych pytań: co ojciec robił w czasie wojny, czy nie mamy nadal jakichś problemów z komunistami, jaki rodzice mają dom, jaki samochód itd. Chodziło o to, że wówczas uposażenie oficerów brytyjskich było bardzo marne i młodych oficerów musiała nadal materialnie wspomagać rodzina, w moim zaś wypadku dodatkową komplikację stwarzał fakt, że pochodziłem z Polski, z Europy wschodniej. Tak więc w rezultacie nie zostałem pilotem.
Resztę mojej służby odbyłem jako strzelec w brytyjskiej armii nad Renem, w Niemczech, co zresztą wspominam bardzo dobrze. Spotkałem tam wielu Polaków, poznałem też wielu młodych Niemców, co stało się dla mnie szczególnym doświadczeniem. W tamtym okresie (przebywałem w Niemczech od lutego 1958 r. do listopada 1959 r.) w szkołach niemieckich program nauczania historii obejmował dzieje do roku 1939, a potem od roku 1945 – tak więc sześć lat wojennych w ogóle z nich wypadło. Tymczasem moi niemieccy rówieśnicy, dziewiętnasto- i dwudziestoletni studenci, chcieli się dowiedzieć, co się właściwie w tamtym okresie stało, ale ich rodzice – czy to dawni hitlerowcy, czy też żołnierze Wehrmachtu, czy może cywile – nie chcieli na ten temat rozmawiać. Po prostu nie mówili nic. Mnie zaś bardzo interesowało, jak młode pokolenie niemieckie chce znaleźć swe miejsce w powojennej Europie, jak szuka odpowiedzi na wiele niepokojących je pytań, więc wiele z tymi młodymi Niemcami rozmawiałem.
W tym czasie w Londynie odbywały się comiesięczne spotkania Klubu im. H. Sienkiewicza. Wysyłałem im listy, takie korespondencje znad Renu, które, jako punkt porządku dziennego, były głośno odczytywane. Kiedy skończyłem wojsko i wróciłem, dowiedziałem się z ogromnym zaskoczeniem, że jestem „rozłamywaczem emigracji”. Otóż w polskim tygodniku „Orzeł Biały” p. Janusz Kozłowski, przedwojenny komunista a później dziennikarz II Korpusu, zamieścił artykuł pod powyższym tytułem, gdzie m.in. poświęcił jeden akapit członkowi Klubu im. Sienkiewicza, który z Niemiec przysyła do Ambasady PRL w Londynie szczegółowe informacje o pozycji i uzbrojeniu brytyjskich wojsk w Niemczech. Przez dwa lata zabiegałem o umieszczenie sprostowania w „Orle Białym”, aż w końcu na pierwszej stronie taki tekst wraz z przeprosinami redakcja zamieściła. Ale ten wypadek na długie lata zniechęcił mnie w ogóle do polityki i do rozpolitykowanej emigracji.
Zająłem się pracą zawodową i zarobkową (bo założyłem już własną rodzinę), a poza tym działalnością w naszym Kościele i... zacząłem tańczyć. Z wojska wróciłem jesienią 1959 r., zaś w 1960 r. wstąpiłem do zespołu „Mazury” i tańczyłem w nim przez 16 lat. Później objąłem kierownictwo artystyczne zespołu „Żywiec”, gdzie trwam do dziś. To już 31 lat.

– Ale jest Pan przecież także prezesem Zrzeszenia Polaków Ewangelików w Wielkiej Brytanii, skupiającego zarówno luteranów, jak i reformowanych.

– Zrzeszenie powstało w Szkocji w 1943 r., a więc jeszcze w czasie wojny, gdyż ludzie potrzebowali jakiejś świeckiej organizacji, która łączyłaby wszystkich ewangelików. Na początku należeli do niego głównie piloci RAF-u broniący Londynu, później żołnierze-ewangelicy z innych formacji. Dopiero trzy lata później zorganizował się Polski Kościół Ewangelicko-Reformowany, a po dziesięciu latach – Ewangelicko--Augsburski. Dużo dobrego zrobiło to Zrzeszenie w przeszłości, chociaż po śmierci swego prezesa Wiktora Martina (1975), którego zastąpiła żona, Halina, działalność nieco osłabła. Z kolei w latach osiemdziesiątych, gdy tyle działo się w kraju dobrego i złego, ludzie znów poczuli potrzebę ożywienia tej organizacji. Na walnym zebraniu w 1985 r. wybrano mnie (zresztą zaocznie) na wiceprezesa, więc wsparłem Panią Halinę, która była bardzo obciążona licznymi funkcjami – piastowała urząd skarbnika Skarbu Narodowego, sekretarki Rady Narodowej Rządu RP na Uchodźstwie, działała w Stowarzyszeniu Armii Krajowej, a jako historyk wiele pisała i publikowała. Gdy w 1987 r. zabrakło jej sił, aby dalej dźwigać ciężar prezesury – mnie powierzono tę funkcję, zaś ona i p. Adam Kulig zostali wiceprezesami. Trzeba tu dodać, ze przez wszystkie te lata, od samego początku az do dnia dzisiejszego, naprawdę Zrzeszeniem kieruje p. Adam Gaś, jeden z sygnatariuszy aktu założycielskiego na I Walnym Zgromadzeniu w 1943 r., obecnie honorowy sekretarz.

– Jest Pan zatem spadkobiercą i kontynuatorem pięknych tradycji Polaków-ewangelików w Anglii.

– Niewątpliwie. A mimo to uważam, że starsze pokolenie emigracji polskiej nie spełniło swego obowiązku wobec młodzieży – zarówno katolickiej, jak i ewangelickiej. Nie spełniło swego obowiązku wobec młodego pokolenia polskiej emigracji.

 – Mocno powiedziane. Dlaczego tak Pan uważa?

– Starsze pokolenie uparcie trzyma się władzy we wszystkich organizacjach. Nie dopuszcza młodzieży, nie rozumie nie popiera jej inicjatyw, a później się dziwi, że młodzi odchodzą od polskości. Ja sam należę do „zgubionego pokolenia” (lost generation). Byłem za młody, żeby należeć do dorosłej, wojennej emigracji, i nie urodziłem się w Anglii, ale gdy w 1986 r. powstała organizacja Polskie Pokolenie Powojenne, zostałem zaproszony na jej pierwsze zebranie. Z bardzo wielu wypowiedzi wynikało na tym zebraniu, jak wiele szans zaprzepaszczono. Oto przykład. Młody człowiek, pięknym polskim nazwisku Poniatowski, syn Polaka słabo mówiącego po angielsku i Angielki w ogóle nie mówiącej po polsku, deklarował się jako Polak. Ze wzruszeniem, ze specyficznym birminghamskim akcentem mówił po angielsku, że chciałby się wciągnąć w nurt polskości, że się czuje Polakiem, ale nie chce, żeby mu na siłę kazano tańczyć oberka. I takich jak on, którzy już nie mówią po polsku i kochają angielską muzykę pop, ale garną się do polskości – odtrącano. Bo we wszystkich organizacjach polonijnych trzeba mówić po polsku i kultywować skansen.

– Jak więc Pan sądzi, czy ta młodzież z pochodzenia polska, która odchodzi od polskości, zainteresuje się nową, kształtującą się wolną Polską i włączy w to, co się dzieje w kraju?

– Tak, na pewno. Tyle tylko, że nastąpi to na drodze bezpośredniej, a nie przez władze czy organizacje emigracyjne. Jestem przekonany, że duża część tej młodzieży odnajdzie się tutaj na nowo, tak jak moja córka, Iwonka, towarzysząca mi w tej podróży. Wyznała mi, że żałuje, iż nie mówi biegle po polsku, niemniej jednak półtora roku temu przyszła do „Żywca” i bardzo się w działalność zespołu zaangażowała. Wybrano ją niedawno prezeską. Przyjechaliśmy razem, zresztą ona także służbowo – pracuje bowiem w brytyjskiej firmie, która w Polsce ma swoją filię. I na pewno będzie przyjeżdżać tu coraz częściej i bardzo chętnie.

– Pan też, poza sprawami kościelnymi, przyjechał przecież w interesach?

 – Tak, przyjechałem tu w podwójnej roli: jako przedstawiciel Polskiego Kościoła Ewangelicko-Reformowanego na Obczyźnie na Synod krajowy oraz jako przedstawiciel British Communication na rozmowy z Ministerstwem Łączności. Wydawnictwo mojej firmy – „Yellow Pages” proponuje polskiemu ministerstwu (przyznaję, że ja byłem pomysłodawcą tego przedsięwzięcia) wydawanie takich handlowych, dochodowych książek telefonicznych. Zajmuję się tym od 1972 r., moje biuro liczy 14 osób i obraca kapitałem 1,5 min funtów szterlingów rocznie.
Mam wiele kontaktów z ciekawymi ludźmi i kocham tę pracę, choć nie wygasła moja stara miłość do samolotów (nadal bezbłędnie odgaduję np. typ samolotu z sylwetki na niebie). Mam nadzieję, że rozmowy z rządem będą owocne, dzięki czemu będę częściej przyjeżdżał do Polski, a może nawet... ściągnę rodzinę. Mam zresztą znajomych, urodzonych juz w Anglii, którzy uznali, że tu jest ich kraj i już zamieszkali w Polsce na stałe.
Wielkim dla mnie przeżyciem (zresztą chyba dla całej emigracji) było pierwsze powojenne spotkanie ze współczesną polskością – przyjazd do Londynu „Mazowsza” w 1 957 r. Zaś ostatnio – zeszłoroczna wizyta Lecha Wałęsy (jeszcze jako przewodniczącego „Solidarności”) oraz przyjazd premiera Tadeusza Mazowieckiego – obydwa wydarzenia oceniam jako historyczne. I ja też chcę w tym brać udział. Nie, żeby pokazywać się między wielkimi tego świata, ale żeby brać udział w historii. To, co się obecnie dokonuje, jest niepowtarzalne – taka historia dzieje się tylko raz.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg