Drukuj

NR 3-4 / 2009

ROZMOWA Z KS. ANDREASEM EBERTEM

Dr Sabine Rauh: Dzisiaj w studio gościmy księdza Andreasa Eberta, Kierownika Centrum Duchowości św. Marcina w Monachium. Witam księdza bardzo serdecznie. Sformułowanie „centrum duchowości” niekoniecznie kojarzy się z Kościołem ewangelickim. Ksiądz mówił o duchowości już wtedy, kiedy jeszcze nie każdy członek Kościoła ewangelickiego umiał to słowo właściwie przeliterować. Czy uważa się ksiądz za pioniera?

Ks. Andreas Ebert: W ostatnim czasie słowo „duchowość” zdewaluowało się, w szczególności poza Kościołem. Wielu ludzi mówi: „Nie jestem religijny, ale jestem duchowy”. Jednak, gdy dopytujesz się, co kryje się pod pojęciem „duchowy”, rzadko kto umie udzielić precyzyjnej odpowiedzi. Faktem jest, że część Kościoła początkowo podchodziła bardzo ostrożnie do tego tematu, chociaż słowo to jest rdzennie chrześcijańskie: „duchowość” pochodzi przecież od „Ducha”, od „Ducha Świętego”.
      Duchowość jest wewnętrzną stroną religii. W duchowości chodzi o wnętrze, o to, co się dzieje w człowieku, o wewnętrzne spotkanie człowieka z Bóstwem lub z Bogiem, o praktykę wiary, czyli o modlitwę i o medytację, ale także o działanie, które dokonuje się za sprawą owego wewnętrznego Ducha.

I po to jest właśnie Centrum Duchowości?

Są nawet dwa, jedno w Monachium, drugie w Norymberdze. W monachijskim Centrum Duchowości oferujemy coś, co można niezwykle rzadko spotkać w Kościele, np. pracę z ciałem. Chrześcijaństwo i tradycja chrześcijańska karygodnie zaniedbała ciało, mimo iż jesteśmy jedyną religią, która wierzy, że Bóg stał się człowiekiem, że stał się ciałem. Wierzymy we wcielenie Boga, a tymczasem już we wczesnym chrześcijaństwie pojawiła się wrogość wobec ciała. Inaczej jest w religiach wschodnich, w których droga duchowa i modlitewna zawsze rozpoczyna się w ciele. Jeżeli człowiek nie pozostaje w pokoju i harmonii ze swoim ciałem, wówczas istnieje bardzo duże zagrożenie, że sprawy metafizyczne lub duchowe będą się działy gdzieś tam w „obłokach”, i nie zakorzenią się w realnym życiu. Musimy więc uczyć się od religii wschodnich, jak ważne jest ciało, modlitwa ciałem. W tej dziedzinie właśnie bardzo dużo się już nauczyliśmy, np. dzięki jodze, Tai Chi lub Qigong’u itd. Istnieją w tych tradycjach wspaniałe ćwiczenia, poprzez które ludzie mogą dogłębnie poznać samych siebie. A poznanie siebie samego jest warunkiem wstępnym modlitwy i medytacji.
      Jest to, można powiedzieć, przygotowanie do duchowości. Wejście w duchowość następuje z reguły albo przynajmniej bardzo często – i jako chrześcijanie musimy się tego na nowo uczyć – poprzez ciało. Kolejnym krokiem jest medytacja. Istnieje bardzo wiele form wschodniej medytacji: wielu ludzi wywędrowało na Wschód, by tam praktykować medytację zen lub tybetańską medytację z mantrą itp., ponieważ w chrześcijaństwie odczuwali olbrzymi deficyt w tej dziedzinie. Początki tego sięgają lat 50-tych i 60-tych. Część tych ludzi wróciła – byli to, nawiasem mówiąc, często mnisi katoliccy, którzy zaczęli zadawać pytanie: „Czy nie ma czegoś porównywalnego w naszej własnej tradycji? To wstyd! Czy musimy stać się buddystami, żeby nauczyć się medytacji?”

I jak brzmi odpowiedź?

Nie musimy. Duży nacisk kładziemy na ponowne odkrycie medytacji chrześcijańskiej, w formie pochodzącej z Kościoła prawosławnego, mianowicie na modlitwę serca. Jest to bardzo stara forma kontemplatywnej medytacji chrześcijańskiej, która ma wiele wspólnego z medytacją wschodnią. Sięga swoją historią do trzeciego wieku, jest więc bardzo stara. Istnieją w tym zakresie wspaniałe pisma, które dopiero od niedawna dostępne są w języku niemieckim. Centrum naszej medytacji stanowi zawsze Jezus Chrystus. I właśnie to odróżnia ją od form medytacji azjatyckiej. Naszą mantrą jest imię Jezus Chrystus.

Zaczynam już mieć jakieś wyobrażenie o Centrum Duchowości św. Marcina. Jednakże wygląda mi to wciąż na ofertę edukacyjną. A jest ono chyba czymś więcej?

Trzecim obszarem naszej działalności jest organizowanie sesji na wszystkie możliwe tematy duchowe, również te z pogranicza psychologii i duchowości, czym osobiście w dużej mierze się zajmuję. Wokół centrum – każdej niedzieli wieczorem mamy specjalne nabożeństwo, tzw. „mszę św. Marcina” – tworzy się pewien rodzaj wspólnoty personalnej, lub inaczej mówiąc wspólnoty podstawowej. Jest to właściwie grupa ekumeniczna i gromadzi osoby, które poszukują swoich duchowych korzeni, a w tradycyjnej chrześcijańskiej parafii nie czują się jak u siebie w domu, i którzy mówią całkiem jasno: „Normalne nabożeństwo niedzielne nie pasuje mi, ponieważ nie chcę, aby mi głoszono kazania”. Albo mówią, że język, jakim się tam posługują, nie jest ich językiem. Dlatego w naszym Centrum Duchowości zasadniczo rezygnujemy z kazań. Zamiast tego czytamy wspólnie tekst Biblii, a później o nim rozmawiamy. Często jest to związane z ćwiczeniami ciała, podczas których próbujemy przedstawić jakąś ewangeliczną scenę. Na przykład w scenie uzdrowienia paralityka próbujemy wyobrazić sobie, jak czuje się osoba sparaliżowana. Próbujemy przyjąć pozycję ciała człowieka sparaliżowanego a potem rozmawiamy o tym, co taka sytuacja w nas wywołuje. Z tego powodu jest to nabożeństwo w małej grupie – najczęściej jest nas 20-25 osób. Siedzimy na krzesłach w kręgu. Znamy się dobrze, można więc szczerze porozmawiać. I tak wokół wspólnej medytacji z jednej strony oraz nabożeństwa z drugiej powstaje wspólnota ludzi, którzy wcześniej nie mieli praktycznie żadnych więzi z Kościołem, ale zawsze powtarzali: „Właściwie chciałbym być chrześcijaninem. Czy naprawdę nie ma takiego miejsca, gdzie bym ponownie mógł zweryfikować moje doświadczenia i gdzie mógłbym na nowo odkryć moje chrześcijańskie korzenie?” Jest to, można by powiedzieć, typowy uczestnik spotkań u św. Marcina, typowa ich uczestniczka, a nawet typowy członek wspólnoty. Wszyscy oni mają za sobą własną drogę duchową, mówią jednak „New Age lub religie Wschodu są piękne, ale ja tak naprawdę chcę być chrześcijaninem”.

Centrum Duchowości św. Marcina nie ma długiej historii.

Tak, istnieje dopiero cztery lata.

Skąd wzięła się u księdza potrzeba powołania do życia tego miejsca?

Już od dwunastu lat wspólnie z Klarą Koller – bliską przyjaciółką, nawiasem mówiąc katoliczką, która także podąża drogą modlitwy serca – prowadziłem w kościele św. Łukasza oraz w Miejskiej Akademii Ewangelickiej kursy modlitwy serca. Gdy przed 13 laty przyszedłem do kościoła św. Łukasza jako duszpasterz, wspólnie z innymi ludźmi zorganizowaliśmy mszę św. Tomasza, która została zainicjowana krótko zanim ja się tam pojawiłem. Msza św. Tomasza jest szczególnym nabożeństwem, jest ona „nabożeństwem dla wątpiących i innych dobrych chrześcijan”, którzy mają trudności z tradycyjną mszą i z tradycyjnymi formami kościelnymi.

Doskonały tytuł, który można smakować.

Taka forma mszy została wynaleziona przed wieloma laty w Finlandii. Należałem do tych, którzy sprowadzili ją z Finlandii do Niemiec. W Niemczech jest obecnie 70-80 miejsc, w których jest proponowana msza św. Tomasza. Odbywa się ona zawsze w pierwszą niedzielę miesiąca o godz. 18:00 w kościele św. Łukasza. Od dłuższego czasu brałem w niej udział. Ludzie pogranicza zawsze mnie interesowali. Interesują mnie również ci kościelni chrześcijanie, którzy mówią: „Chcielibyśmy pogłębić naszą duchowość, chcielibyśmy rzeczywiście iść drogą medytacji, modlitwy. Pragniemy również angażować się społecznie w naszej wierze, aby nasze życie nie upłynęło po prostu mieszczańsko”. Z tego też powodu w kościele św. Łukasza ważnym tematem jest również praca z bezdomnymi. Dzięki temu łączymy duchowość z zaangażowaniem na rzecz społeczeństwa, a szczególnie na rzecz biednych. Dla mnie samego połączenie tych obu aspektów jest czymś bardzo ważnym, bo nie chodzi o to, by usiąść i gapić się we własny pępek. Chodzi o dotarcie do tego źródła siły, do duchowego bogactwa, dzięki któremu człowiek staje się aktywny i wnosi swój pozytywny wkład w życie.

Czyli wokół mszy św. Tomasza, czy też właściwie w Centrum Duchowości św. Marcina, powstaje parafia innego rodzaju, taka jakiej dotychczas jeszcze w Kościele ewangelickim nie było?

Zgadza się. To jest rzeczywiście coś nowego, nowy świat. Powstaje to jednakże pod dachem Kościoła, także pod dachem kościoła św. Łukasza. Miałem w życiu zawsze dużo szczęścia, że nie musiałem zwalczać instytucji Kościoła. Jestem księdzem tego Kościoła, identyfikuję się z nim i szanuję ten Kościół i jego tradycję. Ale należę również do ludzi, którzy mówią: Aby móc coś zachować, należy to zmienić; kto nie zmienia, ten również nie zachowuje. Musimy stale zadawać sobie pytanie: Jak mamy przekazywać to tak stare orędzie w zmienionych czasach? Jakie formy życia parafii należy rozwijać, aby współcześni ludzie – przede wszystkim ludzie żyjący w wielkich miastach – mogli odnaleźć się w życiu religijnym? Nasze struktury kościelne bardziej odpowiadają wiejskim strukturom z XVIII i XIX wieku, a nie wpasowują się w strukturę wielkiego miasta.

Sądzi ksiądz, że każda wielkomiejska parafia zachowuje się, jakby to była malutka wieś?

Tak, nabożeństwo niedzielne jest o godz. 10:00! A to nie odpowiada stylowi życia ludzi, w szczególności tych z wielkich miast. Już same godziny nabożeństw niedzielnych, formy nabożeństw niedzielnych, które są sprawowane monologicznie, to wszystko nie jest odpowiednie dla współczesnego człowieka. Ludzie chcą podjąć dialog, a także chcą mieć ciszę. Podczas naszych zwyczajnych nabożeństw w zasadzie nie ma w ogóle ciszy. Jest permanentne zagłuszanie albo muzyką, albo czytaniami, homiliami itd. Tę niszę wypełnia na swój sposób msza św. Tomasza i to, co robimy w Świętym Marcinie. Tutaj wydarzają się więc rzeczy, które w życiu naszego Kościoła pozostają niedoświetlone. Zdarzają się jednak one pod dachem kościoła.

Parę razy wspominał ksiądz modlitwę serca. Czy mógłby ksiądz opowiedzieć, co czyni tę modlitwę modlitwą chrześcijańską?

Modlitwa serca pochodzi od wczesnych mnichów, od Ojców i Matek Pustyni z trzeciego i czwartego wieku. Ludzie ci przenosili się na pustynię, aby znaleźć Boga, aby skonfrontować się z samymi sobą, aby pogodzić się ze sobą. Udawali się tam, aby, jak sami mówili, pokonać własne demony, aby pokonać to, co oddzielało ich od Boga. Mówili oni, że na tej drodze należy uczynić dwie rzeczy. Po pierwsze należy intensywnie i realistycznie skonfrontować się ze sobą oraz pokonać własne namiętności, ale twierdzili, że sami tych namiętności nie są w stanie pokonać, tak jak nie mogą sami siebie uzdrowić i zbawić.
      Aby znaleźć dojście do własnych dążeń, namiętności i myśli, niezbędny jest wielki samokrytycyzm, samouzdrowienie jednak pochodzi od Boga. To znaczy, konieczne jest przy tym wewnętrzne nakierowanie się na Źródło uzdrowienia, na Światło, na Boga. Z tego powodu ludzie już w dawnych czasach mówili, że istnieje forma modlitwy – nazywali ją „czystą modlitwą” – w której niepotrzebne są słowa, emocje, obrazy i która jest tylko wewnętrznym nakierowaniem się na Boga, na przebywanie w Jego obecności. Możliwe, że środkiem pomocniczym jest powtarzanie wersetu Psalmu lub Imienia Jezusa Chrystusa w rytm oddechu. Jest to bardzo bliskie formom modlitwy Wschodniej, gdzie także chodzi o bycie obecnym, o świadomość ciała, o odczucie siebie samego, o milczenie i liczenie oddechów. To wszystko jest także w buddyzmie zen.
     W modlitwie serca jest to nakierowanie się na Imię Jezusa Chrystusa lub modlitwa: „Panie Jezu Chryste zmiłuj się nade mną”. Powtarzanie powinno prowadzić do pozostania w stanie modlitewnym.
     Dwa razy w tygodniu mamy sesje medytacyjne, podczas których ludzie po prostu mogą u nas posiedzieć. A raz w miesiącu jest jeden dzień skupienia, podczas którego siedzimy rzeczywiście w ciszy.

A. Ebert / S. Rauh
Przekład Paulina Leśniak

Pełny tekst artykułu po zalogowaniu w serwisie.

Jak uzyskać pełny dostęp do zasobów serwisu jednota.pl