Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

Nr 6/1990

Rozmowa z mecenasem Edwardem Wende

– Panie senatorze, Panie mecenasie, jest Pan osobą o wiele bardziej znaną w kraju niż wielu Pańskich kolegów. Myślę, że stało się tak m.in. za sprawą środków masowego przekazu, które musiały uwidocznić Pańską znaczącą rolę w dwóch dramatycznych, choć różnych i oddalonych w czasie, wydarzeniach, mianowicie w procesie morderców księdza Popiełuszki (był Pan oskarżycielem posiłkowym rodziny księdza Jerzego) oraz w buntach więźniów ubiegłej jesieni, kiedy reprezentował Pan OKP w mediacjach ze zbuntowanymi. Pana autorytet moralny, autorytet prawnika i obrońcy, został zbudowany w ciągu lat i jest rezultatem wybranej drogi życiowej. Na jej wybór, jak sądzę, miało wpływ – oprócz wrodzonych predyspozycji – środowisko, rodzina. Pochodzi Pan ze znanej i szanownej rodziny ewangelickiej, kaznodziejskiej, z Kalisza zdaje się?

– Z Warszawy i z Kalisza. Mój dziad, pastor, senior Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, Edward Wende, był proboszczem parafii ewangelicko-augsburskiej w Kaliszu. Jego ojciec jednak, a mój pradziad, także Edward, był właścicielem firmy wydawniczej i księgarni w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko Uniwersytetu. Było to duże wydawnictwo (znane m.in. z tego, że wydawało Henryka Sienkiewicza), które po pierwszej wojnie światowej zostało włączone do firmy Gebethnera i Wolfa. Sięgając jeszcze dawniej w przeszłość: moja rodzina wywodzi się z Serbów łużyckich, z Łużyc przywędrował do Warszawy założyciel rodu – Bogumił (Gottlieb) Wende. Co zaś do mego dziada pastora, to był on człowiekiem bardzo zacnym, godnym i wielkim kaznodzieją. Wsławił się tym, że odmówiwszy podpisania volkslisty, na co go Gestapo namawiało, aresztowany przez Niemców, uciekł z aresztu i z Kalisza, i przez całą okupację ukrywał się w Warszawie.Mój ojciec, Edward Wende, nie został pastorem, lecz adwokatem. Ja, po starcie na Politechnice, zrozumiałem, że moim powołaniem jest także prawo. Mój syn też jest prawnikiem, a córka, obecnie maturzystka, również wybiera się na studia prawnicze.

– Czy syn ma na imię Edward?

– Jakub Edward (tu już moja żona postawiła weto), a córka – Małgosia, Zabawny w mojej rodzinie jest też inny fakt. Otóż ten mój pradziad wydawca miał dwóch synów z dwóch kolejnych małżeństw: Edwarda – czyli księdza seniora, mojego dziada, i Romana Wende – dziada mojej żony. Oni zaś również mieli synów: Edwarda – mojego ojca, i Wacława – ojca mojej żony, Ewy Wende. Kiedy się pobraliśmy, te dwie oddalające się linie rodziny Wende połączyły się w naszych dzieciach.

– I tak powstał klan adwokacki. Gdzie Pan studiował?

– Studia odbyłem na Uniwersytecie Wrocławskim i ukończyłem je w 1962 r., jako drugi fakultet, gdyż, jak wspomniałem, wcześniej zacząłem studia politechniczne, ale szybko zrozumiałem, że mnie to nie interesuje. Po rocznej przerwie, podczas której pracowałem jako sekretarz w kancelarii mego ojca, gdzie wiele skorzystałem, poszedłem na prawo.

– Dlaczego do Wrocławia?

– Urodziłem się przed wojną w Warszawie. Całą okupację i Powstanie spędziliśmy w Warszawie, Nasz dom został zburzony, więc po Powstaniu rodzice przenieśli się do Kalisza. Tu stał dom matki, mieszkanie nietknięte, urządzone, nawet z przedwojenną gosposią, która pilnowała dobytku. Po koszmarze Powstania i kompletnej ruinie znaleźliśmy się w azylu, gdzie w szafie czekały pachnące ręczniki... W Kaliszu mieszkałem w sumie 6 lat, tu ukończyłem szkołę podstawową i liceom, i stąd do Wrocławia było bliżej niż do Warszawy. Bardzo zresztą polubiłem to miasto pełne uroku.
Z Wrocławia wyjechałem do Warszawy po poznaniu mojej żony i kiedyśmy się pobrali, zamieszkałem tu na stałe. Początkowo w wynajętym pokoju, potem – etapami i przez różne zamiany – dorobiliśmy się własnego mieszkania.
Pracowałem w sądzie w trakcie aplikacji, zdałem egzamin sędziowski i przez dwa lata nie mogłem się dostać do aplikacji adwokackiej. Było to wtedy bardzo trudne, był to właściwie „konkurs protekcji”, a ja nie miałem żadnej, nie należałem nawet do ZMP i nigdy do żadnej partii politycznej. A dziekanem warszawskiej Rady Adwokackiej był człowiek wysoko postawiony, który robił wszystko, żeby mnie na tę aplikację nie przyjęto. Gdy wreszcie dziekanem został mec. Maciej Dubois, arcyporządny, sympatyczny człowiek, usłyszał z ust swego poprzednika: „Zobaczysz, że będziesz miał z nim sporo kłopotów”. Ale Dubois nigdy nie miał do mnie żadnych pretensji, wręcz przeciwnie, zawsze mnie popierał i bardzo wspomagał w mojej determinacji, żeby ten zawód wykonywać zgodnie ze swoimi przekonaniami.  I wydaje mi się, że mu nigdy wstydu nie przyniosłem. Zatelefonował do mnie ks. prałat Bogucki z parafii św. Stanisława Kostki, że „z Jurkiem stało się coś strasznego” i żebym zaraz przyjeżdżał. Natychmiast więc po uprowadzeniu księdza Jerzego brałem udział w śledztwie, byłem jedynym adwokatem, który prowadził tę sprawę od samego początku. Brałem udział we wszystkich ważniejszych czynnościach śledztwa, jak rozpoznanie sprawców ze zdjęć, rozpoznanie jednego z wielu samochodów, rozpoznanie samych sprawców w więzieniu na Mokotowie, wielokrotnie jeździłem do Torunia. Jednocześnie byłem pełnomocnikiem Waldemara Chrostowskiego, bohaterskiego kierowcy księdza Jerzego, reprezentowałem też interesy rodziny ks. Popiełuszki.
Był to koszmarny proces. Toczył się w 1984 r. i trzeba sobie zdawać sprawę, że myśmy niczego, w gruncie rzeczy, nie wiedzieli – ani jakie siły za tym stoją, ani kto jest siłą sprawczą tego straszliwego zabójstwa, ani czy i czyja była to prowokacja. Procesem interesowała się nie tylko cała Polska, ale, jak się później przekonałem, cały świat. Gdy w 1988 r. francuscy adwokaci zaprosili mnie na międzynarodową konferencję, okazało się, że są świetnie zorientowani – znali cały przebieg procesu. W trakcie procesu cenzura szalała: wycinała ogromne fragmenty naszych pytań i przemówień, a sprawozdania telewizyjne (w mniejszym stopniu radiowe) były tak okrojone, że nie dawały właściwie możności prawidłowego rozeznania. A przecież cały proces został nagrany i sfilmowany – mam nadzieję, że uda się go kiedyś odtworzyć w całości.
To niewątpliwie był bardzo głośny proces i część wielkiej popularności księdza Jerzego spłynęła i na mnie przez fakt, że opowiedziałem się po jego stronie.

– W tym na pewno kryło się coś więcej: Pan w tym procesie reprezentował naród, jego oburzenie, jego żądanie sprawiedliwości.

– Tak, z tym że, jak się okazało w trakcie procesu, ofiara była zarazem oskarżonym. M.in. stawiano księdzu zarzuty, że prowadził działalność pozareligijną... To niesłychane. Ksiądz nie zginął za to, co mówił, bo mówił po prostu prawdę i cenzura nie mogła mu zamknąć ust. W moim przekonaniu zginął za to, że zgromadził wokół siebie ludzi, którzy go słuchali, którzy byli mu wierni, na których miał wpływ. I tego nie mogli komuniści znieść, nie mogli znieść panowie z MSW.
W przemówieniu na zakończenie procesu toruńskiego powiedziałem: „Proszę Sądu, każdy z nas będzie miał swój pogrzeb, pogrzeb, na jaki sobie zasłużył. Na pogrzeb księdza Jerzego przyszły setki tysięcy ludzi,' niektórzy przyjechali na ten pogrzeb z najdalszych zakątków Polski. O czym to świadczy? O tym, że ksiądz Jerzy był wielką wartością dla tego narodu, dla naszego narodu, Wysoki Sądzie!”. Cenzura cały ten fragment i wiele innych wycięła.

– Prawo było podporządkowane interesom politycznym władzy, a przecież powinno być podporządkowane zasadom moralnym. Cała grupa adwokatów, którą wymieniliśmy powyżej i do której Pan także należał, starała się to złe prawo interpretować i wykorzystać w sposób zgodny z moralnością.

– Prawo powinno być moralne, ale prawo to także ślepy miecz. Zależy więc od tego, kto ten miecz trzyma w ręku. Każde prawo, nawet to złe, może być dobrze wykorzystane, jeśli jest stosowane przez dobrych sędziów, dobrych prokuratorów i dobrych adwokatów. Natomiast nawet najlepsze prawo może zostać zaprzepaszczone i źle stosowane przez złych ludzi, przez złych sędziów, którzy nie są niezawiśli, lecz uzależnieni od decyzji politycznych.
Nasze prawo nie jest takie do końca złe – ono było źle i w sposób arogancki stosowane jako narzędzie w walce politycznej. Przecież Moczulskiemu nie udowodniono podczas procesu żadnego przestępstwa – został skazany za swoje przekonania, które miał odwagę głosić. Mówił: „To nie moja organizacja, to nie KPN ma na celu przestępstwo. To tylko PZPR miała na celu przestępstwo – zniszczenie tego kraju”.
Regulowanie stosunków społecznych, w tym również politycznych, przez prawo karne jest najgorszym z możliwych środków, bo hamuje procesy rozwoju i doprowadza do tego, że konflikty wybuchają ze zdwojoną siłą. Prawo karne w normalnym kraju, gdzie istnieje demokratyczny, pluralistyczny system polityczny, wkracza w politykę tylko wtedy, kiedy polityka zaczyna posługiwać się przestępstwem pospolitym: podsłuchem, groźbą, szantażem, terrorem, zabójstwem, ale nie na etapie myśli politycznej. To by nas cofnęło do czasów Giordana Bruna i Galileusza – palenia na stosach za przekonania. Podobne praktyki znamy wprawdzie z czasów o wiele bliższych, ale, dzięki Bogu, jest to przeszłość i mam nadzieję, że bezpowrotna.

– Czy jest Pan zadowolony, że został senatorem, że będzie miał Pan wpływ na kształtowanie dobrego, moralnego prawa, a więc i nowej rzeczywistości Rzeczypospolitej Polskiej?

– Niewątpliwie, choć trudno to nazwać zadowoleniem. To wielki, ciężki obowiązek i olbrzymia odpowiedzialność. Ja nie miałem zamiaru kandydować w tych wyborach, stało się to tak nagle. Któregoś dnia zgłosił się do mnie Zbyszek Bujak i zapytał, zupełnie mimochodem, czy ja ewentualnie nie byłbym skłonny kandydować do Senatu. Nie wiedziałem, zbaraniałem zupełnie. Rozumiałem oczywiście, że po Okrągłym Stole musimy wystawić do wyborów 260 ludzi, ale nigdy nie myślałem o sobie. Powiedziałem Zbyszkowi, że nie mogę od razu dać mu odpowiedzi, muszę się zastanowić, porozumieć z profesorem Geremkiem, którego uważałem i uważam nadal za autorytet w tych sprawach. Powiedziałem prof. Geremkowi: „Ja się nie czuję do tego przygotowany, to niesłychanie trudna decyzja”. A on mi na to: „My wszyscy jesteśmy nieprzygotowani, a jednak trzeba to zrobić. Czy myślisz, że inni ludzie, którzy będą kandydować, będą lepiej przygotowani? Ty chociaż jesteś prawnikiem, jesteś otrzaskany z prawem”. I dodał, że to chwila historyczna, historyczne wyzwanie, które trzeba przyjąć. Więc zgodziłem się.
Miałem wspaniałą kampanię wyborczą. Jeździłem do Kalisza i po województwie, wszędzie witano mnie z sercem, z radością. Nigdzie nie spotkałem się z żadnymi atakami, żadnymi agresywnymi wystąpieniami. No i wynik wyborów to potwierdził – w całym województwie otrzymałem 70% głosów (a przecież byłem tylko na kilku spotkaniach i ten wynik uzyskałem w miasteczkach i wsiach, do których nie dotarłem), a w samym Kaliszu – 90%, co jest ewenementem i „snem srebrnym” każdego polityka.

– Ale kłopotów, zdaje się, było sporo, bo determinacja zawodowa powodowała, że brał się Pan za sprawy najtrudniejsze, sprawy polityczne.

– Tak, uczestniczyłem w wielu procesach politycznych, z których najgłośniejszy to proces przywódców Konfederacji Polski Niepodległej z 1981 r. Wraz z mec. Tadeuszem de Virion broniłem Leszka Moczulskiego. Był to bardzo głośny proces, bo chodziło o pierwsze naruszenie Porozumień Gdańskich, wg których nie miało już być w Polsce więźniów za przekonania. Moczulski został aresztowany 23 września 1980 r., a więc w trzy tygodnie po podpisaniu Porozumień. Broniliśmy go z mec. de Virion trzykrotnie. Proces trwał do 8 grudnia 1981 r., kiedy to została wyznaczona przerwa do 14 grudnia. Jak wiadomo, 13 grudnia „wybuchł” stan wojenny. Proces przeniesiono do Sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego i aż do października 1982 r. toczył się on przed sądem wojskowym. Mimo naszej obrony, Moczulski został skazany na 7 lat więzienia, ale, na szczęście, nie odsiedział tyle, bo go objęła amnestia. Wkrótce jednak został znów aresztowany (w 1986 r.), a ja ponownie go broniłem przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie.

– Brał Pan udział właściwie we wszystkich większych procesach politycznych z tego okresu. Należał Pan do grupy niezłomnych obrońców w czasie stanu wojennego, którą tworzyli mecenasi: Jacek Taylor, Wiesław Johann, Jan Olszewski...

– Siła-Nowicki, Piotr Andrzejewski, Tadeusz de Virion, Maciej Bednarkiewicz, Andrzej Grabiński – było nas trochę więcej.

– Ale Pana też o coś oskarżono. Bodaj o... zrywanie flag państwowych na Starym Mieście?

– Tak, miało to miejsce w czasie procesu Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu Strajkowego „Solidarności”, w którym broniłem Bogusława Gołębiowskiego. Chodziło po prostu o to, aby mnie wyeliminować z życia na 2–3 lata, wsadzając do więzienia. Więc zrobili mi zwyczajną, ordynarną prowokację, która im się nie udała, bo ją skompromitowałem. Zatrzymali mnie jednak na 48 godzin. O 48 godzin za długo, jak dla adwokata.
Inne sprawy, w których występowałem, to m.in. proces zabójców sierżanta Karosa, proces ucznia liceum Batorego, Piotra Cichockiego, oskarżonego o to, że nakłaniał kolegów w czasie dużej przerwy do ciszy protestacyjnej dla uczczenia pamięci poległych górników w kopalni Wujek. Został uniewinniony. Był to zresztą jedyny wypadek uniewinnienia, jaki udało mi się uzyskać w stanie wojennym.
Jeszcze inna sprawa to proces Radia „Solidarność”. Broniłem chłopców, którzy usiłowali nadać audycję radiową z rogu Szpitalnej i Brackiej. Byłem też obrońcą w śledztwie Zbyszka Bujaka, pełnomocnikiem Jacka Kuronia w sprawie z red. Majką z „Trybuny Ludu”. To bardzo zabawne, bo Majka powiedział mi wtedy (cytuję z pamięci): „Kuroń nigdy nie będzie partnerem w poważnych rozmowach politycznych”. Dzisiaj Jacek Kuroń jest posłem i ministrem, a Majka jest nikim.
Reprezentowałem prof. Bronisława Geremka w procesie Bronisława Geremka, dr. Janusza Onyszkiewicza i prof. Klemensa Szaniawskiego w sprawie przeciwko Jerzemu Urbanowi o zniesławienie. Przedtem też występowałem przeciwko Urbanowi w procesie, w którym oskarżał on ks. Jana Umińskiego w sądzie w Suwałkach.
Ostatni proces polityczny, jaki się odbył (w czerwcu 1988 r.) był procesem Janusza Onyszkiewicza, oskarżonego o rozpowszechnianie fałszywych wiadomości o zajściach po pochodzie pierwszomajowym. Proces polityczny na kilka miesięcy przed Okrągłym Stołem! Przecież to tak niedawno, a wydaje się, że minęła cała epoka...

– Pominął Pan najważniejszy proces – toruński. Wydarzenia, które wstrząsnęły Polską i znalazły swe odbicie w świecie, dla Pana osobiście miały szczególne znaczenie. Obserwując okrojone transmisje telewizyjne mogliśmy się tylko domyślać, jak ciężką walkę tam toczono.

– Z księdzem Jerzym przyjaźniłem się od 1982 r. W dniu 12 grudnia 1983 r. zrobiono mu rewizję w mieszkaniu, znaleziono broń, amunicję, olbrzymie ilości ulotek i propagandowych pism „Solidarności”, więc go po prostu zatrzymano w Komendzie Stołecznej w Pałacu Mostowskich. Byłem jego obrońcą w śledztwie, które trwało bez końca. Umorzono je w następnym roku na mocy amnestii. Po czym spędziliśmy wspólnie dwa tygodnie wakacji w Dąbkach nad morzem. Widziałem się z nim później we wrześniu i w październiku. Opowiadał mi o wypadku na szosie, o tym wypadku, gdy zaatakowano go kamieniem rzuconym w przednią szybę jadącego samochodu. Zrobił to Piotrowski, jego późniejszy zabójca, a wydarzenie miało miejsce 13 października. W parę dni po tym wypadku, 18 października, ksiądz Jerzy został zamordowany.
Wynik wyborów był dla nas wszystkich zaskoczeniem, ale nie zdawaliśmy sobie jeszcze wówczas sprawy, jakie to straszliwe obciążenie. Właściwie nie mam zupełnie czasu, żeby pracować jako adwokat. Jestem bez przerwy zajęty w Senacie, na posiedzeniach plenarnych i w komisjach, a pracuję w trzech: Komisji Inicjatyw i Prac Ustawodawczych, Komisji Praworządności i Praw Człowieka i w Komisji Spraw Zagranicznych. Oprócz tego jestem członkiem prezydium Senatu i prezydium Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Do tego, od czasu do czasu, dochodzą wyjazdy – też konieczne, bo aktywność posłów i senatorów, którzy mogą prezentować polskie stanowisko w sprawach międzynarodowych, jak np. ostatnio w kwestii zjednoczenia Niemiec, jest niezwykle ważna i potrzebna. Wiele myśli poświęcamy też Litwie, Łotwie i Estonii, z którymi utrzymujemy kontakty i którym bardzo chcielibyśmy pomóc wybić się ha niepodległość.

– Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy Pana ewangelicyzm ma w tym wszystkim, w co jest Pan zaangażowany, jakieś znaczenie?

– Nie, nie ma żadnego. Ja się czuję chrześcijaninem i ekumenistą – uważam, że ludzie, którzy przyjmują i wyznają Boga, Chrystusa, muszą i powinni mieć wspólny punkt widzenia na sprawy tego świata. Nie uważam wcale, że jedna religia jest lepsza od drugiej, ale ponieważ jestem wierny wyznaniu, w którym się urodziłem, jestem i pozostanę ewangelikiem. Tylko to nie ma żadnego znaczenia dla mojego spojrzenia – gdybym zobaczył, że któraś religia robi coś, czego nie akceptuję, to powiem to po prostu.
W mojej parafii, w sali na Kredytowej, na spotkaniu „z ciekawym człowiekiem” (tym razem ja nim byłem), powiedziałem, że mam pretensję do mojego Kościoła o to, że się za mało angażował w sprawy, które dotykały cały naród. Wiele straciliśmy przez to. Rozumiem argumentację, że jesteśmy małym Kościołem, że łatwo nas było wtedy zniszczyć. Ale gdyby nasz Kościół opowiedział się za tym, co całe społeczeństwo, to na pewno nie pozostałby osamotniony – Kościół katolicki wsparłby nas z całą pewnością. Po stronie katolickiej mamy wspaniałych ekumenistów, naszych przyjaciół: ks. Bronisława Dembowskiego, który jest rektorem kościoła św. Marcina na Piwnej, gdzie co miesiąc odbywają się nabożeństwa ekumeniczne, a on sam bywa na nabożeństwach w naszych kościołach, ks. Michała Czajkowskiego, ks. prof. Tischnera i wielu innych. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był wielkim ekumenistą. Wiedział, że jestem ewangelikiem, a jednak mnie wybrał i bardzo przyjaźnił się ze mną. Bardzo się cieszę na zapowiedzianą wizytę papieża w kościele Św. Trójcy w czasie jego najbliższej pielgrzymki do Polski. Bo ta wizyta polskiego papieża w polskim kościele ewangelickim będzie wielkim wydarzeniem ekumenicznym, ważnym dla naszego Kościoła i będzie znana na całym świecie. Ale w niektórych kręgach to nie znajduje zrozumienia, również wśród naszych współwyznawców. Dlatego trzeba nad tym pracować.

– Trzeba pracować i dobrze, że mówi o tym człowiek z takim autorytetem, jak Pan. Dlatego szczególnie serdecznie dziękuję Panu za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg