Drukuj

1 /1992

ROZMOWA Z ALDĄ VIRCAVNIECE, katechetką luterańskiej parafii w Tukums na Łotwie

Krystyna Lindeberg – Tukums... gdzie to jest?

Alda Vircavniece – To niewielkie miasto, 20 tysięcy mieszkańców, 60 km od Rygi. Nie wyróżnia się niczym szczególnym oprócz tego może, że istnieje tam duża rosyjska baza wojskowa. Rosjanie stanowią zamkniętą społeczność, mieszkają osobno, ale ich obecność wywiera piętno na naszym mieście. Najbardziej obawialiśmy się ich zimą w czasie zajść na Litwie, i w sierpniu, podczas moskiewskiego puczu. Ale „nasi" Rosjanie zapowiedzieli, że nie ruszą się i rzeczywiście, ani w pierwszym, ani w drugim wypadku nie wyszli poza garnizon.

K.L. – Ilu jest ewangelików w Tukums?

A V. - Około dwóch tysięcy, trzeba jednak powiedzieć, że oprócz nas są też inni chrześcijanie: katolicy, prawosławni, adwentyści i baptyści, i że zgodnie współżyjemy ze sobą. Wspólnie użytkujemy trzy kościoły– na razie, dopóki każda społeczność nie dorobi się własnych, bo – jak wiadomo – większość budynków sakralnych zabrali komuniści na inne cele. Nie wszystkie – co podkreślam – i z tych ocalałych wierzący mogli korzystać przez cały czas utraty niepodległości. Przez te wszystkie lata działała też nasza parafia. Co prawda, tworzyli ją głównie ludzie starsi, bo młodzi albo bali się utraty pracy i innych szykan, albo już nie odczuwali potrzeb religijnych, a byli i tacy, którzy donosili do władz. Najgorszą chyba rzeczą w tych przeszłych latach było to, że człowiek nie wiedział, na kim może polegać, a kogo powinien się obawiać.

K.L. – Parafia działała, nie było więc prześladowań?

A.V. – Oczywiście były. Tolerowano starych ludzi, którzy tylko modlili się i byli „nieszkodliwi", natomiast wszelka działalność duszpasterska i katechetyczna była zakazana. Nasz ksiądz senior, August Alerst, był np. trzykrotnie zsyłany na Syberię. Kiedy wracał po zakończeniu wyroku, miejscowe KGB pytało go, co ma zamiar robić, gdzie pracować? Odpowiadał: tam, gdzie pracowałem. To znaczy – wśród wiernych. Więc znów go zsyłano jako niepoprawnego.

Teraz, gdy za wyznawanie wiary nic już nie grozi, na Łotwie parafie gwałtownie się rozrastają, rodzice masowo chrzczą dzieci. Ale, prawdę powiedziawszy, większość nie bardzo wie, co to oznacza, i nie łączy przynależności do Kościoła z praktyką codziennego życia. Jako prawdziwie pobożnych określiłabym jedną trzecią przychodzących obecnie do Kościoła. Następna jedna trzecia trafia tu przez dzieci: rodzice przyprowadzają je na lekcje religii i, czekając na zakończenie zajęć, żeby zabrać dzieci do domu, asystują przy lekcjach i przysłuchują się temu, o czym mówimy. Tak więc te nauki, przeznaczone dla dzieci, trafiają także do dorosłych. Wielu z nich nie zdawało sobie dotąd sprawy, że przez tyle lat pragnęło Boga. Dopiero teraz to sobie uświadamiają. Nasz ksiądz mówi, że Kościół odradza się przez dzieci i na pewno ma rację. Ostatnia grupa to ci, którzy przychodzą z ciekawości, może z żądzy sensacji. Zresztą wytwarza się coś w rodzaju mody na chodzenie do kościoła i może niedługo na nabożeństwo przyjdzie cała organizacja komsomolska...

K.L – A jaka była Pani droga do Kościoła?

A.V. – Ja w Kościele byłam „od zawsze". Moi rodzice byli religijni i, jak większość Łotyszy, kochali wolność i nigdy nie pogodzili się z utratą narodowej niepodległości. Rodzice przed wojną mieszkali w miasteczku Jurmale, gdzie mieli własny dom, a ojciec pracował jako robotnik w papierni. Ale w czasie działań wojennych 1944 r. uciekli stamtąd i zatrzymali się we wsi Laidze, kątem u obcych ludzi. Ciężko pracowali, aby utrzymać trójkę dzieci. Ja byłam czwarta. Urodziłam się w lipcu 1946 r., w pół roku po tym, jak ojca aresztowano i wywieziono do obozu. Nigdy go nie poznałam. Matka sama musiała teraz troszczyć się o nas, na szczęście miała dobry fach – była krawcową. Od rana do nocy obszywała okolicznych mieszkańców i tak jakoś żyliśmy: u obcych, głodno i chłodno. W 1952 r. przyszła wiadomość, że ojciec nie żyje. Ale mama, która wychowywała nas religijnie (np. w niedzielę szliśmy po 10 km w każdą stronę na nabożeństwo do jedynego czynnego w okolicy kościółka), zawsze nam powtarzała: nie jesteśmy sami, nie jesteśmy opuszczeni, bo z nami jest Bóg.

Mama pragnęła zapewnić nam wykształcenie, ale udało się to tylko w moim przypadku. Najstarszy brat musiał pomagać w pracy w domu, siostra i drugi brat zakończyli naukę na szkole średniej w sąsiednim Talze i też musieli pójść do pracy, dla mnie, najmłodszej i najbardziej przez los dotkniętej, matka gotowa była zrobić wszystko. W rezultacie ukończyłam filologię łotewską na uniwersytecie w Rydze.

Po studiach dostałam wprawdzie pracę w Muzeum Literatury, ale nie miałam mieszkania, wynajmowałam sublokatorskie pokoje, zarobki były marne i na jakiś czas musiałam wrócić do mamy. Później dostałam posadę bibliotekarki w Tukums. Wyszłam za mąż, urodził mi się synek, ale wciąż nie mieliśmy mieszkania. Męża drażniła moja religijność, w końcu nas opuścił. Udało mi się wywalczyć mieszkanie, ale życie było ciężkie: marne zarobki (jak wszędzie w kulturze), nocne kolejki po żywność... Najważniejsze jednak, że dziecko jest udane. Syn ma już 11 lat, jest ze mnie dumny i postanowił, że zostanie pastorem. Jestem ogromnie wdzięczna mojej matce nie tylko za wszystko, co dla mnie zrobiła, ale przede wszystkim za to, że nadała memu życiu prawidłowy kierunek, kierunek ku Bogu.

K.L. – Jak teraz wygląda sytuacja w waszym Kościele?

A.V. – Jest charakterystyczny dla wszystkich środowisk kościelnych na Łotwie brak zrozumienia między starymi wyznawcami a nowo przychodzącymi. Starzy przywiązani są do spokojnej, utartej działalności, pewnej rytualizacji czy schematyzacji, młodzi natomiast pełni są entuzjazmu i ewangelizacyjnego zapału, co przez starszych przyjmowane jest z pewnym rozgoryczeniem: „młodzi chcą być mądrzejsi". Nowego ducha do pracy w Kościele wnoszą liczne spotkania międzynarodowe, takie na przykład, jak 3-dniowa konferencja (na świeżym powietrzu), na którą latem przyjechali przedstawiciele Kościołów luterańskich z Norwegii, Szwecji, Finlandii i Szwajcarii. Także ten mój wyjazd na Środkowoeuropejską Ewangelicką Konferencję Kobiet tu, do Austrii, daje możliwość poznania doświadczeń innych i skorzystania z nich, uzyskania interesujących materiałów, nawiązania bezpośrednich, serdecznych kontaktów z ludźmi, którzy chcą być nam pomocni.

K.L. – Jaka jest sytuacja materialna waszej parafii?

A.V. – Oczywiście nie jest zbyt mocna. Oprócz pracy katechetycznej i diakonijnej zajmuję się finansami – jestem skarbnikiem Synodu, więc mam styczność bezpośrednią z tymi zagadnieniami. Muszę przyznać, że jak na stan powszechnego ubóstwa społeczeństwa, ofiarność w Kościele jest duża. W naszej parafii mamy na przykład sporą grupę Cyganów (tak, tak, Cyganie są luteranami), ludzi zamożnych, którzy nie skąpią na Kościół – przy chrztach, ślubach, pogrzebach, wypominkach dają znaczne kwoty. Są przy tym pobożni i przykładnie posyłają dzieci do szkółki niedzielnej. Odważnie chodzili też do kościoła za komunistów.

Bogatych ludzi przybywa, ale bogactwo nie spotyka się z powszechną aprobatą, bo większość tych willi, zagranicznych samochodów pochodzi z mętnych źródeł finansowych: spekulacji, handlu, a niekiedy i z kradzieży. A przy tym biedni stają się coraz biedniejsi.

K.L. – To trochę podobnie, jak u nas. Takie są koszty przechodzenia z jednego systemu gospodarczo-społecznego do drugiego.

A.V. – Nie sądzę. Ci, którzy się teraz pospiesznie bogacą, na ogół umieli się dobrze urządzić i za minionego reżimu. Komunizm nauczył ludzi brać, a nie dawać. Nowy kształt kraju będzie tworzyć ta lepsza część narodu, która przez te wszystkie lata żyła ciężko, ciężko pracowała i mało że niczego się nie dorobiła, to jeszcze straciła. Ale to są ludzie, na których można polegać. Tacy, jak nasz wielki poeta Ojras Vacietis czy obecny premier – Anatol Gorbunows.

23 sierpnia 1991 r. Łotwa proklamowała niepodległość. Kto po wyborach wejdzie do parlamentu, jaki będzie nowy rząd, to się dopiero okaże. Myśmy nigdy się nie poddali, nigdy – w przeciwieństwie do Rosjan – nie uwierzyliśmy w „świetlaną przyszłość" komunizmu. Pomagają nam Łotysze z emigracji – z krajów skandynawskich, z Niemiec, z Ameryki. Wprawdzie odzywają się już głosy, że nasi ministrowie za dużo jeżdżą za granicę zamiast zajmować się sprawami kraju, niemniej zapewnienie zagranicznego poparcia dla tego małego kraju, w dodatku tuż obok rosyjskiego kolosa, jest koniecznością. To inteligencja zaczęła te wielkie zmiany biorąc przykład z Sacharowa, i inteligencja jest motorem dalszych działań. Trzeba jej zaufać. Zostaliśmy już uznani przez świat. Teraz biedni, prości ludzie muszą zacząć znów ciężko pracować, tyle że obecnie – dla wspólnej przyszłości.

Patrzę sobie na tę Austrię (a jestem po raz pierwszy w życiu na Zachodzie), na te zadbane gospodarstwa, na te domy tonące w kwiatach, i widzę, do czego doszli ludzie, którzy żyli z Bogiem, pracowali w imię Boże i byli przez Boga wspierani.

Straszne rzeczy zrobił komunizm, zniszczył tyle ludzkich istnień, tyle owoców ludzkiej pracy, tyle wysiłku. Ale nie udało mu się zniszczyć wiary. Wiem więc, że i nam Bóg pomoże, że odbudujemy nasz kraj, że godnie i dobrze potrafimy wykorzystać daną nam od Boga szansę.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg

[Rozmowa została przeprowadzona we wrześniu 1991 r. podczas Środkowoeuropejskiej Ewangelickiej Konferencji Kobiet w Deutschfeistritz w Austrii.]