Drukuj

11 / 1992

ROZMOWA Z VIERĄ SUHANKOWĄ I LUDMIŁĄ BEREDIOVĄ Z NOWEGO SADU

RED. – Jak wiem, przyjechałyście na Zgromadzenie KKE w Pradze z Jugosławii. Jakiej jesteście narodowości i wyznania?

V. S. – Jesteśmy Słowaczkami i ewangeliczkami, luterankami.

RED. – Czy dobrze zrozumiałam, bo każda z nas mówi w swoim języku, że jesteście Słowenkami?

V. S. – Nie, właśnie Słowaczkami. Należymy do 65-tysięcznej mniejszości słowackiej w Wojwodinie.

RED. – Skąd tam się wzięli Słowacy?

V. S. – To dawna historia, sięgająca przełomu XVIII i XIX wieku. Gdy osłabione imperium otomańskie, wstrząsane ciągłymi powstaniami Serbów, musiało pod naporem wojsk austriackich wycofać się z ziem na północ od Dunaju, wraz ze swoimi władzami tereny te opuściła również zamieszkująca je ludność turecka. Zostały bardzo urodzajne ziemie, na które zaczęli napływać nowi osadnicy: Serbowie z drugiej strony Dunaju, a także ludność sąsiednich krain monarchii austro - węgierskiej – Słowacy, Węgrzy. Tym nowym osadnikom cesarzowa Maria Teresa gwarantowała swobodę wyznawania wiary, chociaż na terenach „tradycyjnie" habsburskich jako katoliczka popierała dyskryminację wyznań protestanckich. Tak więc z Górnej Ziemi, niezbyt urodzajnej, gdzie żyło się biednie, trudno i trzeba było kryć się ze swoją wiarą, przenosiły się na Dolną Ziemię całe rody, a nawet wioski, ze swymi duszpasterzami i nauczycielami. Zakładano nowe wsie, zbory i szkoły. Przetrwaliśmy do dziś nie tracąc swej tożsamości narodowej i konfesyjnej.

RED. – Czy wszyscy Słowacy byli luteranami?

V. S. – Oczywiście że nie, emigrowali też katolicy i reformowani, ale ich było mniej i w ciągu tych dwóch stuleci w ogromnej większości ulegli madziaryzacji. Choć noszą nazwiska o słowiańskim brzmieniu, należą obecnie do mniejszości węgierskiej i do tamtych, węgierskich Kościołów. Obecnie na 65 tys. Słowaków w Jugosławii 50 tys. to luteranie.

RED. – Gdzie są największe skupiska Słowaków?

V. S. – Tak jak było przed wiekami – na wsi. W miastach jest nas niewielu i wszyscy słowaccy mieszkańcy miast mają wiejskie korzenie, co wynika właśnie z naszej historii. Słowacy byli znani jako doskonali, pracowici rolnicy, chętnie też zatrudniano ich jako strażników na granicy z Turcją. Po 7 latach służby taki strażnik otrzymywał jako wynagrodzenie 30 hektarów ziemi. Gospodarstwa od początku były duże, a przez koligacje rodzinne, małżeństwa, łączyły się w jeszcze większe, tak że np. przed II wojną światową wsie słowackie były w Jugosławii najzamożniejsze. Wprawdzie po wojnie komunistyczna władza ograniczyła wielkość prywatnych gospodarstw do 10 hektarów, a resztę upaństwowiono, ale i tak żyło nam się lepiej niż naszym rodakom w Czechosłowacji.

RED. – I teraz to wszystko ulega zagładzie?

V. S. – Dzięki Bogu, nie. W Wojwodinie nie ma walk. Została zniszczona tylko jedna wioska, Nok, odległa o 20 km od Nowego Sadu, leżąca przy moście granicznym z Chorwacją. Nasz Kościół zorganizował pomoc dla tych mieszkańców, którzy nie chcieli opuścić swojej wsi. Zebraliśmy dla nich pieniądze i za nie kupiliśmy, co było najpotrzebniejsze: leki, żywność, odzież. Kto zdecydował się na szukanie bezpieczniejszego dachu nad głową – z Iloka czy innych miejscowości objętych walkami – znajduje na ogół gościnę u swojej rodziny i przyjaciół; nasza społeczność jest bardzo solidarna.

RED. – Jak wygląda skład narodowościowy w Wojwodinie? Jak udało się wam uchronić przed wojną, czy nie ma żadnych konfliktów?

V. S. – Och, są wszystkie narodowości i wszystkie wyznania. Prawosławni Serbowie, a także Rusini i Rumuni w Niżnym Banacie, Węgrzy i Chorwaci – katolicy, Węgrzy – reformowani, no i my – luteranie. Są Bośniacy – muzułmanie, jest kilka meczetów. Jest też mała gmina żydowska i jedna synagoga. Dawniej Żydów było dużo, ale w sierpniu 1942 r. Niemcy dokonali strasznej rzezi – obecnie na miejscu kaźni, na brzegu Dunaju, stoi ogromny pomnik.

Od pokoleń dobrze żyliśmy ze sobą, nawet w miastach, dokąd napływali przedstawiciele różnych narodowości w poszukiwaniu pracy i chleba (w monarchii austro - węgierskiej nie było wewnętrznych granic). Wsie pozostawały raczej jednolite narodowościowo. Inaczej w ogóle nie dałoby się żyć. Ta obecna straszna wojna jeszcze bezpośrednio nie dotarła do nas i wszyscy bardzo dbamy o to, by nie było żadnego konfliktu. Wiemy już, jak z iskry może wybuchnąć pożar, wszyscy jesteśmy tego świadomi.

Wojna jednak w inny sposób jest obecna w naszym życiu. O lloku i uciekinierach już mówiłyśmy. Codziennie widzimy ją w naszych telewizorach. Widzimy też na własne oczy trupy płynące Dunajem. Żyjemy w napięciu i niepewności jutra, stosunki między ludźmi, choć nadal poprawne, podszyte są podejrzliwością i nieufnością. A przecież każdy z nas miał przyjaciół innej narodowości, kolegów i koleżanki ze szkoły, z pracy, bardzo dużo było mieszanych małżeństw. A teraz... Idę ulicą i po przeciwnej stronie widzę mego przyjaciela, Chorwata. Podnoszę rękę, żeby mu pomachać, chcę go zawołać, bo mnie nie widzi... I nagle opuszczam rękę i nie wołam, bo czy ja wiem, jaki on teraz jest, czy będzie chciał przyznawać się do znajomości ze mną?

Coraz trudniejsze jest codzienne życie. Inflacja sięgnęła 4000% rocznie. Rezolucja Rady Bezpieczeństwa o sankcjach gospodarczych wobec byłej Jugosławii dotknęła przede wszystkim nas, zwykłych ludzi. Nie zaślepionych polityków i strzelających zbrodniarzy – ci zawsze znajdą sobie za granicą sojuszników, którzy dostarczą wszystko, czego im trzeba.

Wstrzymanie np. dostaw ropy naftowej uderzyło przede wszystkim w nasze rolnictwo: koni już dawno na wsiach nie ma, a traktory stanęły. Do tego doszła tegoroczna susza i w perspektywie, przy rosnącej drożyźnie, czeka nas po prostu głód.

Były Związek Radziecki zamknął gazociąg, a my kuchenki mamy gazowe, nie ma więc na czym gotować. Zimą zamarzniemy w naszych domach, bo nikt już nie ma pieców kaflowych, zresztą węgla też nie ma. Na wsi ludzie palą szyszkami, zbierają chrust, w ogóle jeszcze na wsi jest łatwiej. Niektórzy już przenoszą się do rodziny na wieś. Co ich czeka w mieście – bez pracy, bez jedzenia, bez opału? My też jeszcze jakoś egzystujemy dzięki pomocy rodziny ze wsi.

RED.Właśnie, opowiedzcie coś o sobie, przedstawcie się czytelnikom „Jednoty".

V. S. – Nazywam się Viera Suhanek, mam 43 lata. Jestem z zawodu tłumaczką (z niemieckiego) i pracuję, jeszcze, w Zakładach Tekstylnych „Donau" („Dunaj") w Nowym Sadzie, w dziale importu i eksportu. Mówię „jeszcze pracuję", bo obecnie, we wrześniu, dostaję już tylko 70% mojej dotychczasowej pensji, w październiku na pewno będzie to jeszcze mniej, a może w ogóle stracę pracę. Mój zakład importował surowce do produkcji: wełnę i bawełnę, a teraz na skutek sankcji import został zastopowany i nie ma z czego robić materiałów. Swoje wyroby sprzedawaliśmy na Węgry i do Austrii, a teraz nie przyjmują tam naszych towarów. Nie ma więc produkcji, nie ma pieniędzy, nie ma z czego płacić pracownikom – już część załogi została zwolniona. Tak jest nie tylko w moim zakładzie, ale wszędzie. Na szczęście mam męża, inżyniera-elektryka, który zatrudniony jest jako inspektor sieci energetycznej i na razie zwolnienie mu nie grozi, choć i tam są redukcje. Tylko że przy tej inflacji jedna pensja na nas troje – mamy 14-letnią córkę – na pewno nie wystarczy, bo już teraz nasze wspólne zarobki, bez pomocy mojej matki, która ma gospodarstwo na wsi, nie starczają na życie.

L. B. – A moje zarobki miesięczne wystarczają... na 3 kilogramy cytryn. Nazywam się Ludmiła Berediova, mam 28 lat i jestem niezamężna. Ukończyłam studia języka i literatury słowackiej na wydziale filozoficznym uniwersytetu w Nowym Sadzie. Początkowo pracowałam jako nauczycielka języka słowackiego w państwowej szkole serbskiej z językiem słowackim. Obecnie jestem redaktorem w redakcji Słowackiej Telewizji Nowy Sad. Tu, poza drobnymi pieniędzmi za jakiś felieton, pracuję honorowo, bez etatu. Zajmuję się tematyką kościelną i kulturalną, ostatnio w „Magazynie Rodzinnym" proponuję zajęcia z bioterapii dla dzieci – to takie działanie przeciwko stresom, w jakich żyjemy. W naszym Kościele pracuję z dziećmi i młodzieżą, prowadzę chór.

V. S. – Muszę to uzupełnić. Ludmilka ma piękny głos, sopran. Nie tylko prowadzi chór, ale też jest solistką, z koncertami występuje w wielu kościołach, nie tylko w naszym. Oprócz tego z Jarmilą, organistką, stworzyły duet „Vox Humana" i koncertują w okresie Bożego Narodzenia i Wielkanocy w kościołach całej Wojwodiny, także po wsiach.

Ludmiła jest córką zwierzchnika naszego Kościoła, biskupa Berediego.

RED.Kościoła luterańskiego w Wojwodinie?

V. S. – Ksiądz biskup Andrej Beredi jest superintendentem Evangelickej Cirkvi Augsburskeho Vieroviznavanija* w całej Jugosławii.

RED.Wiem, że w maju tego roku byłyście w Polsce, w Bielsku-Białej, na I Ogólnopolskiej Konferencji Luteranek i nawiązałyście z Polkami wiele serdecznych kontaktów. Czego oczekujecie od polskich przyjaciół, w jakiej dziedzinie najbardziej potrzebna jest pomoc?

L. B. – Przede wszystkim prosimy o głos poparcia w sprawie zniesienia sankcji gospodarczych. Nie mamy leków, nie mamy środków opatrunkowych, nie ma nic – nawet gipsu (jak ktoś złamie rękę lub nogę, to wkłada się ją w łubki). Nasz przemysł farmaceutyczny upada z braku surowców. Zagraniczna pomoc medyczna dociera do terenów objętych walkami, co oczywiste. Anestezjolodzy nie mają środków uśmierzających, bankrutujące zakłady nie płacą ubezpieczenia, więc za zabiegi lekarskie trzeba płacić samemu. A kto ma np. 400 marek niemieckich, by zapłacić za operację? Możemy spokojnie umierać w naszych łóżkach.

Widmo głodu demoralizuje ludzi, stają się bezwzględni: jak gangsterzy w skarpetkach na głowie i z pistoletami w ręku terroryzują nie urzędników bankowych, ale chłopskie rodziny, by zabrać wszystko, co się da zjeść albo spieniężyć. Powiedz więc ludziom w Polsce i napisz, że sankcje gospodarcze uderzają w podstawy naszego bytu.

Modlimy się o pokój, choć nie widzimy praktycznych możliwości powstrzymania tej strasznej, bezsensownej wojny. Jako chrześcijanie nie chcemy nikogo za to osądzać, abyśmy sami nie byli sądzeni. Ale my tej wojny nie chcemy. My chcemy żyć, kochać, pracować, a nie – zabijać. Chcemy po prostu żyć jak ludzie.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg

* Słowacki Kościół Ewangelicki Augsburskiego Wyznania w Jugosławii – red.