Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1 / 1993

ROZMOWA Z KS. ALEKSANDREM KUBELIUSEM PROTOJEREJEM, REKTOREM WYŻSZEGO SEMINARIUM DUCHOWNEGO W KIJOWIE

Metropolita Cyryl ze Smoleńska na zebraniu plenarnym 4 września wystąpił do Zgromadzenia z dramatycznym apelem, by Konferencja Kościołów Europejskich oficjalnie potępiła działalność grekokatolików. Zarzucił im łamanie praw człowieka, terror psychiczny i fizyczny („uzbrojone bandy”) wobec prawosławnych. Ponieważ w Polsce nieco inaczej patrzymy na ten konflikt, czy mógłby Ksiądz – jako prawosławny duchowny i Ukrainiec – przedstawić skomplikowaną sytuację wyznaniową na Ukrainie?

– Sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana niż może to Pani sobie wyobrazić. Obecnie bowiem na Ukrainie istnieją cztery odgałęzienia Kościoła prawosławnego, mianowicie: Ukraiński Kościół Prawosławny, podległy Patriarchatowi Moskiewskiemu (metropolita Władimir); Ukraiński Kościół Prawosławny – Patriarchat Kijowski (metropolita Filaret); Ukraiński Autokefaliczny Kościół Prawosławny (metropolita Mścisław) i Zbory (Prochody) Prawosławne pod jurysdykcją metropolity Wasyla Pedaka z Kanady.

Podstawowy problem polega na tym, że obok od dawna istniejącego na tych ziemiach Kościoła prawosławnego pod jurysdykcją Patriarchatu Moskiewskiego (do którego m. in. i ja należę) powstał „nowy” Kościół, narodowo-państwowy, zorganizowany z inicjatywy władz ukraińskich, a rekrutujący się z kręgu zwolenników dotychczasowego zwierzchnika naszego Kościoła, metropolity Filareta. Ponieważ był on posłusznym narzędziem władz komunistycznych, został teraz przez zwierzchnictwo Kościoła pozbawiony dotychczasowego urzędu. Nie uznał tego i zarządził schizmę, powołując Patriarchat Kijowski. Wsparły go w tych działaniach obecne władze Ukrainy.

Obecne władze to dokładniej kto?

– Prezydent, premier, deputowani do Rady Najwyższej Ukrainy, wojewodowie jako przedstawiciele władzy państwowej w terenie. Pozornie chodzi im o uniezależnienie Kościoła ukraińskiego od rosyjskiego zwierzchnictwa, czyli Patriarchatu Moskiewskiego. W rzeczywistości jednak chcą stworzyć organizację kościelną podległą władzy państwowej i wspieraną przez państwo. Pozostaje to w całkowitej sprzeczności z art. V Ustawy o wolności sumienia i organizacji religijnych z 1991 r., a więc uchwalonej już w czasie funkcjonowania demokratycznych struktur państwa ukraińskiego.

No dobrze, ale jest jeszcze przecież Ukraiński Autokefaliczny Kościół Prawosławny pod zwierzchnictwem sędziwego i wielce zasłużonego na emigracji metropolity Mścisława. Czy to raczej nie ten Kościół spełnia warunki Kościoła narodowego?

– Filaret rozumował podobnie i starał się z nim połączyć, ale mu się to oczywiście nie udało – nie chcieli go tam, tak jak i my go nie chcemy. Te Kościoły nie mają nawet interkomunii. Prezydent Krawczuk natomiast pragnął, by wszystkie cztery Kościoły połączyły się w Kościół narodowo - państwowy, co jest nierealne, choćby dlatego, że nie zostały one nawet uznane przez międzynarodową społeczność Autokefalicznych Kościołów Prawosławnych. Co więcej, żaden, oprócz naszego, nie został uznany przez jakikolwiek inny Kościół prawosławny. My Filareta w ogóle nie uznajemy – to samozwaniec. Natomiast z metropolitą Mścisławem prowadzimy dialog i uważam, że czeka nas wspólna przyszłość.

A dlaczego nie chcecie autokefalii, to jest niezależności Kościoła? Czy podległość Patriarchatowi Moskiewskiemu jest z jakichś względów korzystna?

– Ależ my także pragniemy autokefalii i chcemy ją osiągnąć. Tylko że nie na drodze schizmy, buntu i zerwania, ale na drodze prawnej, przewidzianej procedurą kanoniczną. Jest to możliwe i osiągalne, choć skomplikowane i potrwać może nawet parę lat.

Widzę tu więc raczej konflikty wewnątrz prawosławia niż między prawosławnymi a unitami. Czegoś tu nie rozumiem.

– Bo w tej chwili właściwie nie ma już konfliktu między prawosławnymi a unitami. Owszem, istniał, kiedy starali się o odzyskanie zabranych im bezprawnie w latach czterdziestych świątyń i budynków kościelnych. Teraz ten proces się zakończył, bo otrzymali, co chcieli, i np. we Lwowie jest już tylko jedna nasza, prawosławna, cerkiew. Wprawdzie w kontaktach z unitami panuje jeszcze pewien chłód, ale dzięki stałemu dialogowi, którego jestem zwolennikiem, to napięcie na pewno zostanie rozładowane. Ja sam jestem w dobrych stosunkach zarówno z kardynałem Lubacziwskim, zwierzchnikiem Kościoła grekokatolickiego, jak i z duchownymi rzymskokatolickimi, np. z proboszczem parafii w Kijowie, ks. Janem Krapanem. Natomiast ostry konflikt, w którym łamie się prawo i gwałci zasady wolności sumienia zagwarantowane przez Ustawę z 1991 r., to konflikt z Filaretem.

Nie uznajecie go, więc może wystarczyłoby go ignorować?

– Można by, gdyby dotyczyło to tylko kwestii doktrynalnych, a nie materialnych. Tymczasem Filaret zagarnął majątek Kościoła i zapewnił sobie ochronę ze strony państwa. Nam nie chodzi o żadne przywileje, ale o praworządność. Nie mamy pieniędzy na remont odzyskiwanych budynków, które są w opłakanym stanie. W dodatku nawet te odzyskane prawnie budynki Filaret stara się nam odebrać. Oto fakty z okresu między 15 czerwca a 24 sierpnia 1992 r. W tym czasie miało miejsce 7 zorganizowanych ataków i prób zawładnięcia kościołami i innymi budynkami kościelnymi: w Iwano-Frankowsku (Stanisławowie), Poczajewie, Winnicy, Dniepropietrowsku, Żytomierzu, Łucku i Perejasławiu-Chmielnickim. Metropolita Władimir złożył 19 sierpnia ostry protest na ręce prezydenta Leonida Krawczuka i przewodniczącego Rady Najwyższej Iwana Pluszcza. Dysponuję kserokopią tego pisma z odręczną adnotacją prezydenta Krawczuka z 20 sierpnia o wszczęciu dochodzenia. Niestety, prezydent wycofał się z tego kilka dni później. Ponieważ środki masowego przekazu na Ukrainie i za granicą przedstawiały te fakty w sposób wypaczony lub wręcz fałszywy, pismo to, w wersji angielskiej, przedstawiamy obecnie jako apel do Zgromadzenia Ogólnego KKE.

A więc chodzi o pomoc ze strony KKE dla Kościoła prawosławnego Ukrainy nie w związku z agresją unitów, lecz zwolenników Filareta i popierającej go demokratycznej władzy?

– Ci ludzie, którzy w 1991 r. przygotowali i uchwalili ustawę o wolności sumienia, nie zajmują już poprzednich stanowisk. W Ministerstwie do Spraw Religii nie ma już nikogo spośród nich; na ich miejsce weszła stara nomenklatura w nowej, „demokratycznej” skórze. Właśnie ci ludzie popierają Filareta.

Zostawmy może politykę politykom. Chciałam jeszcze zapytać, jaka była Księdza droga do Kościoła?

– Długa i nieprosta. Z wykształcenia jestem inżynierem i byłem ateistą. Kiedy odsługiwałem wojsko, przeżyłem „u-dzielenie bratniej pomocy” Czechosłowacji w 1968 roku i ten moment był decydujący. Czułem wewnętrzny sprzeciw i obrzydzenie wobec oficjalnej ideologii, niesprawiedliwości i przemocy, ale nie miałem dość ani siły, ani skłonności do angażowania się w działalność opozycyjną. Nagle znalazłem odpowiedź na mój sprzeciw, niepokoje, niedosyt – w Bogu i w Chrystusie zobaczyłem Prawdę i Drogę. I obrałem drogę duchownego.

Nie było to łatwe w tamtych czasach. Postanowiłem studiować w seminarium w Leningradzie, ale główną przeszkodą okazało się nie to, że na jedno miejsce było kilkunastu kandydatów, ale po prostu samo dotarcie na egzamin wstępny. Na podróż potrzebna była „putiowka”, czyli zezwolenie miejscowych władz, które w końcu nawet uzyskałem. Ale co z tego, skoro po drodze „zwinięto” mnie pod jakimś błahym pozorem, przetrzymano 48 godzin i jak wyszedłem, było po egzaminach. Następnego roku do Lwowa, skąd miałem pociąg do Leningradu, szedłem przez trzy dni na piechotę, żeby „smutnym panom” zmylić ślady. Do Leningradu przyjechałem w sobotę. W dzień wolny od pracy „czynnik społeczny” oczywiście nie pracował, egzaminy wyznaczono na poniedziałek. Ale duchowni egzaminatorzy byli na miejscu. Przepytali mnie, przyjęli, wstawili poniedziałkową datę – i tak mi się udało.

Potem też nie było lekko. Wszędzie, gdzie pracowałem, remontowałem kościoły, co bardzo się nie podobało władzom, tak że w końcu zostałem zesłany do odległej wsi Plisieckoje. Przeżyłem nawet jeden zamach na moje życie – po paschalnym nabożeństwie jacyś mężczyźni napadli na mnie i obezwładnili. Ocaliła mnie łaska Boża i mój pomocnik, który narobił takiego krzyku, że napastnicy spłoszyli się i puścili mnie. Przez jakiś czas pracowałem też jako nauczyciel języka niemieckiego. Spokoju zaznałem dopiero w ostatnich latach, w mojej obecnej parafii – Kremyczi. Jest to malutka wioska, ma tylko 80 mieszkańców, a na nabożeństwo przychodzi ok. 25 osób. To bardzo dużo, jak na nasze warunki.

Teraz jednak częściej jestem w Kijowie, choć każdej niedzieli dojeżdżam do Kremyczi. Obowiązki rektora są bardzo absorbujące. To nowe seminarium funkcjonuje od niedawna i chętnych na studia jest bardzo dużo.

Powiedział Ksiądz, że był nauczycielem niemieckiego. Zna Ksiądz także angielski i polski. Zadziwiają mnie te umiejętności, które przecież trudno było zdobyć w czasach pełnej izolacji od kontaktów zagranicznych.

– Tak, pierwszy raz wyjechałem za granicę dopiero w 1991 r., i to właśnie do Polski. Bardzo mi się u was spodobało i wiele z tego pobytu skorzystałem. Spotykałem się nie tylko z prawosławnymi, ale i z katolikami – jestem pilnym czytelnikiem „Tygodnika Powszechnego”. Właśnie spotkanie z nimi spowodowało przełom w moim spojrzeniu na chrześcijaństwo. Mimo tych samych fundamentów teologicznych, w naszym Kościele sprawa diakonii, pracy charytatywnej, była nie doceniana. Ksiądz przeważnie pomodlił się, odprawił nabożeństwo i poszedł sobie – spełnił swój chrześcijański obowiązek. Ale żeby tak odwiedzić chorych, biednych – do tego mało kto był chętny. W Polsce zwiedziłem parafię, w której budował się kościół, a przedtem wybudowano już tam dom opieki dla biednych. Tak powinno być – najpierw dom dla biednych! I kiedy niedługo potem, w tym samym 1991 roku, na zaproszenie Kościoła episkopalnego znalazłem się w Ameryce, właśnie ta dziedzina pracy kościelnej najbardziej przyciągnęła moją uwagę. Amerykanie świetnie to zorganizowali: niesienie pomocy ubogim, praca z upośledzonymi umysłowo, z nastolatkami, z chorymi na AIDS... Dużo się tam nauczyłem: jak pracować z ludźmi, jakie są źródła finansowania działalności, nie tylko federalne, czyli państwowe. Organizujemy teraz w Kijowie „Caritas”.

Uważam, że błogosławioną rzeczą jest raczej dawać niż brać, i tego uczę moich studentów. Jestem przeciwny pomocy humanitarnej – w naszych warunkach jest ona marnotrawiona, rozkradana i najczęściej w ogóle nie trafia do potrzebujących. Najważniejsze jest nauczyć ludzi, by umieli radzić sobie sami. „Wędka” jest bardziej potrzebna niż „ryba”. To znaczy – najpierw „ryba”, by zaspokoić pierwszy głód, i jednocześnie „wędka” z radą: „następną rybę złap już sam”. Tak rozumiem program pomocy, którą chętnie przyjmę z każdej strony, od zagranicznych fachowców przede wszystkim. Uważam, że każda ze stron może wnieść cenny wkład: oni – technologię, sprzęt i specjalistów, którzy nauczą, jak z tego korzystać, jak organizować sobie pracę, my zaś – budynki, surowce i siłę roboczą.

A moim studentom mówię: kościelne pieniądze to nie są nasze pieniądze, to pieniądze, które powierza wam Bóg, byście je spożytkowali zgodnie z Jego wolą – najpierw dla najbardziej potrzebujących.

Ile czasu był Ksiądz w Ameryce? Pół roku?

– Osiem dni. Nawet tylko osiem dni wystarczy, gdy się chce je dobrze wykorzystać. W Polsce też byłem krótko, ale mam nadzieję, że jeszcze nie raz was odwiedzę, także was, ewangelików reformowanych.

Serdecznie zapraszam i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg

[Rozmowa została przeprowadzona podczas X Zgromadzenia Konferencji Kościołów Europejskich w Pradze we wrześniu ub. r. – red]