Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

5 / 1993

ROZMOWA Z PREZESEM KONSYSTORZA KOŚCIOŁA EWANGELICKO-REFORMOWANEGO prof. dr. hab. JAROSŁAWEM ŚWIDERSKIM

Zacznijmy od danych personalnych – zawodowych, rodzinnych, kościelnych.

Z wykształcenia jestem elektronikiem. Pełnię funkcję sekretarza naukowego Instytutu Technologii Elektronowej w Warszawie. Żona – lekarka. Obaj synowie też elektronicy. Młodszy żonaty. Synowa jest pielęgniarką.

W 1958 r. po raz pierwszy zostałem członkiem warszawskiego Kolegium Kościelnego, w 1968 – radcą świeckim Konsystorza. Ten ostatni urząd pełniłem przez sześć kadencji, z dwiema 3-letnimi przerwami.

Rozmawiamy w niecały rok od Synodu, na którym zostałeś wybrany prezesem Konsystorza. Co to znaczy być prezesem Konsystorza Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Polsce?

To naprawdę trudne pytanie. Przyznam, że dotąd nigdy tak nie stawiałem problemu. Jestem praktykiem, pragmatykiem i problemy czysto filozoficzne są mi obce...

Ja nie pytam o filozofię, tylko o samo życie.

Ale to brzmi jak „być albo nie być”...

Zapytam więc inaczej: co to znaczy dla ciebie pełnić wysoki urząd kościelny?

Wykonywać służbę jak każdą inną. Dla ewangelika reformowanego każde działanie czy praca jest służbą, tyle że ta jest mi szczególnie droga, a więc i odpowiedzialność związana z nią – szczególna.

Jak oceniasz kondycję duchową naszej społeczności w świetle obowiązującego nas stwierdzenia, że Kościół żyje każdym słowem pochodzącym z ust Bożych, co – jak sądzę – nie oznacza, że może się pn zachowywać jakby był właścicielem Słowa, lecz że ma stać pod Słowem i poddawać się jego osądowi?

Dla mnie Kościół to przede wszystkim Ciało Chrystusa. Tekst, który zacytowałaś, nie dotyczy Kościoła jako całości, lecz poszczególnych jego członków.

Czy to, co mówisz, oznacza, że Kościół jako całość nie stoi pod Słowem Bożym i jego osądem?

Odwołam się tu do obrazu Kościoła, jakim wiele lat temu posługiwaliśmy się w grupie dyskusyjnej, zwanej Trzynastką. Kościół przypomina wielką tablicę z rozbłyskującymi światełkami. W danym momencie świeci tylko jakaś ich część – to te, które znajdują się pod napięciem Ducha Świętego.

Czy duża ich część świeci teraz w społeczności polskiego Kościoła, który nazywamy ewangelicko-reformowanym?

W Starym Testamencie powiedziano, że przywódca, który chciał policzyć lud, został bardzo surowo ukarany. Istotą Kościoła jest obecność w nim Boga. Pan powiedział, że gdzie dwaj lub trzej są zgromadzeni w imię Jego, On jest wśród nich obecny. Jeśli więc na naszej tablicy świecą te dwa, trzy światełka, to ta tablica jest potęgą. I mnie już nie interesuje, czy świateł jest dwieście, dwa tysiące czy dwa miliony.

Rozmawiając przed czterema laty z twoim poprzednikiem na tym urzędzie kościelnym zapytałam o jego ocenę ówczesnej diagnozy postawionej przez ks. bp. Zdzisława Trandę, że stan naszego Kościoła jest krytyczny, i o niezbędne – w takich okolicznościach – działania naprawcze.

Ja ostro protestowałem przeciwko tamtemu stwierdzeniu Księdza Biskupa i uczyniłbym to również dziś, gdyby ktoś tak określił stan naszego Kościoła. Mogę uznać, że kondycja naszego państwa jest krytyczna, natomiast Kościoła – nie!

A oczywiście, przyjmując urząd prezesa musiałem mieć jakąś wizję działań...

To może coś bliżej o tej wizji?

Najkrócej rzecz ujmując: świat na przełomie wieków zmienia się bardzo szybko; szybkość zmian jest wykładnicza – dziś żyje więcej ludzi niż w sumie żyło ich dotąd od zarania dziejów ludzkości, w ostatnich dziesięcioleciach dokonano więcej wynalazków niż wszystkich w przeszłości itd., itd. To ogromne ciśnienie postępu naukowo-technicznego doprowadziło do jakościowych zmian w sytuacji ludzkości, do likwidacji obozu komunistycznego w tej części świata, gdzie żyjemy. Znajdujemy się teraz pod podwójnym ciśnieniem: zmieniających się warunków społeczno-politycznych i kulturowo-technicznych. My nawet nie zdajemy sobie z tej presji sprawy, ale historia na pewno doceni, w jak niezwykłych warunkach przyszło żyć temu pokoleniu. Możliwość szybkiego dostosowania się do tych warunków w taki sposób, aby być nadal narzędziem w ręku naszego Pana, to jest być albo nie być Kościoła. Temu warto poświęcić swoje działanie.

Mówisz o zadaniu naszego Kościoła...

Także o jego kondycji na tle kondycji całego społeczeństwa.

Czy kondycja Kościoła jest wypadkową kondycji społeczeństwa?

Tak. Nie istnieje taka możliwość, aby jakaś grupa w obrębie społeczeństwa mogła się wyróżniać w tym sensie, że pójdzie w innym kierunku. Musi iść w tym samym kierunku, ale innym krokiem...

Widzę, że myliłam się sądząc dotąd, że Kościół powinien być znakiem sprzeciwu, a nie podążać w tym samym kierunku, co świat...

Ma być światłem, solą, ale nie znakiem sprzeciwu. To problem wąskiej i szerokiej drogi. Ta wąska jest jak koryto rzeki, do której wpadają różne odnogi. Ruch odbywa się tylko w jednym kierunku. Wektorem jest czas. Gdyby próbować płynąć pod prąd, to tak jakby sprzeciwiać się złu. A tego czynić chrześcijanom nie wolno.

Czy w bezwzględnym świecie, który stojąc w obliczu kryzysu gotów jest pozostawić część ludzkości jej własnemu losowi, gdzie coraz częściej interes dominuje nad miłosierdziem, gdzie coraz częściej rwą się więzi międzyludzkie – Kościół nie powinien być znakiem sprzeciwu w tym sensie, że ma próbować stać się miejscem, w którym ludzie sobie ufają, okazują miłosierdzie, wzajemnie się wspierają, spieszą z pomocą innym?

Na świecie zawsze istniały zagrożenia, zło i dobro, obszary braku miłosierdzia i obszary prawdziwego miłosierdzia. Natomiast Kościół był w takiej samej sytuacji na przełomie X i XI wieku, jak obecnie. Zmieniły się tylko: kultura techniczna, liczba ludzi i ciśnienie na nich wywierane, przy czym do tego rosnącego ciśnienia dorastaliśmy przez dziesięć stuleci. Przypuszczam, że tak już będzie do końca świata, kiedy ta presja stanie się nie do wytrzymania. Ale przecież Bóg obiecał, że wybrani wytrzymają i to...

Zgadzamy się przynajmniej co do tego, że Kościół znajduje się w drodze. Jakie widzisz w tym konkretnym miejscu tej drogi zadania dla Konsystorza, którym kierujesz?

Najbardziej potrzebne są społeczeństwu polskiemu i naszemu Kościołowi normalność i stabilizacja. Powstały u nas różne dziwotwory. Trzeba z tym zerwać i wrócić – w szybkim tempie, bo życie toczy się szybko – do stanu normalnego. Poprzedni Konsystorz w ostatnim roku swojej kadencji podjął sto kilkanaście decyzji. Obecny – po dziesięciu miesiącach – przekroczył dwieście. To jest właśnie to przyspieszenie, którego od nas wymaga pilna konieczność ustabilizowania i unormalnienia sytuacji Kościoła.

A co z ich „wdrażaniem”?

Nie najgorzej. Z poprzednich uchwał nie wykonano kilkunastu, z obecnych – ośmiu lub dziewięciu.

Jeśli mamy być żywym Słowem i świadkami Pańskimi na zewnątrz, musimy mieć siłę wewnętrzną, musimy mieć gdzie ładować nasze akumulatory. Żyjemy w diasporze, dlatego tak ważne są wszystkie nasze placówki, także te najmniejsze, gdzie dwu lub trzech spotyka się w imieniu Pana... Trzeba wszędzie tam, gdzie żyją nasi współwyznawcy, stworzyć warunki do działania i miejsca, gdzie ludzie będą się z sobą spotykać. I takie warunki powstają. To, co się teraz w naszym Kościele dzieje, jest naprawdę wspaniałe. Jestem pod ogromnym wrażeniem zmian zachodzących w małych zborach, które otrzymały stałych duchownych. Te społeczności odżywają. Żeby tego nie zaprzepaścić, żeby wysiłek ludzki nie szedł na marne – musimy być dobrze zorganizowani; od tego zależy nasza skuteczność. Dlatego za hasło całej kadencji Konsystorza uznałbym właśnie normalność i stabilizację. To są priorytety. Reszta to tylko drogi i odcinki dróg prowadzące do celu. Nie mogę powiedzieć, że dla mnie pierwszoplanowe będzie np. organizowanie działalności gospodarczej albo sprawy „Betanii” lub „Synpressu”, czy też młodzieży i pracy szkół niedzielnych. W tym problem, że wszystkie te dziedziny wymagają działania równoczesnego.

Jak w naszym państwie, wszystko naraz...

Właśnie dlatego, że państwo nie jest w stanie naprawić wszystkiego naraz, przeżywamy dziś ten dramat. Z kolei swego rodzaju dramat Konsystorza uzewnętrznia się we wspomnianej już liczbie dwustu decyzji podjętych w kilka miesięcy, w konieczności intensywnego działania na wszystkich polach. Działania tym trudniejszego, jeśli w danej chwili nakładają się różne problemy, jak np. w parafii zelowskiej. Wspominam ten zbór, bo w nim najwyraźniej uzewnętrznia się to, o czym mówię, choć podobne problemy występują – wprawdzie w różnej skali – także gdzie indziej. Wierzę jednak, że nasi bracia z Zelowa – przeżywający teraz ciężkie chwile, wyjdą z tego doświadczenia zwycięsko i znów będą solą i światłem dla swego otoczenia.

Skoro mówimy o Zelowie –jak patrzysz na pojawiające się tam (ale i gdzie indziej) tendencje separatystyczne, jakby niektórym ludziom brakowało świadomości, czym jest wspólnota Kościoła i jego jedność?

W swej masie zbory nie wykazują takich tendencji. A te postawy, które ujawniły się w Zelowie przy okazji tworzenia regulaminu parafialnego, są – w moim przekonaniu – absolutnym marginesem w porównaniu z poważnymi wydarzeniami, jakie tam się rozgrywają. To tylko taki koloryt lokalny. Prawdziwym natomiast problemem społecznym, który niestety dotyka także w stopniu znaczącym nasze środowisko, jest łamanie dziewiątego przykazania, zabraniającego mówienia fałszywego świadectwa przeciwko bliźniemu.

Na czym opierasz swoje optymistyczne twierdzenie, wyrażone na łamach „Jednoty” (2/93, s. 20), że W polskim Kościele ewangelicko-reformowanym nie występuje kryzys tożsamości?

Na wielu przeprowadzonych rozmowach. Uważam, że ostatnio poczucie tożsamości jeszcze się pogłębiło i w żadnej innej społeczności nie odnajduję w tak wyraźnej formie tej więzi, jaka łączy ewangelików reformowanych na gruncie wspólnego stosunku do Biblii, a zwłaszcza do przykazania miłości. Niepokoi mnie natomiast w Kościele coś, co nazwałbym zabawą w teologię.

Charakterystyczne dla duchownych, studentów teologii, a także dla „Jednoty” jest powoływanie się na Kalwina lub innych wielkich reformatorów i stawianie pytania o to, w jakim stopniu takie lub inne sformułowanie zawarte np. w „Naszych cechach szczególnych” przystaje do myśli reformatorów i czy jest zgodne z podstawami teologii reformowanej, a nie o to, jak sformułowanie takie przyjmie współczesny człowiek stojący z dala od Kościoła i w jakim stopniu mu to będzie przydatne. Grupa młodzieży teologicznej przygotowała własną wersję „Naszych cech szczególnych”. Dobrą, krótką, przejrzystą, ale obarczoną podstawową wadą: tego na pewno nie można dać do ręki nie teologom. Ani jednej myśli, która pociągałaby laika. Warsztat teologiczny duchownego nie interesuje ludzi. Jest potrzebny tylko jemu samemu po to, by umiał klarownie wytłumaczyć wierzącemu jakiś problem, pomógł mu zrozumieć Biblię, przybliżył jej sprawy.

A nie boisz się w Kościele dyletantów interpretujących dowolnie Pismo Święte?

Taka obawa zawsze istnieje. Ale Biblia przemawia do konkretnego człowieka, tu i teraz. Sprawdzianem, jak człowiek ten przyjmuje jej prawdy, jest jego praktyczne działanie.

Zbliżając się do końca porozmawiajmy przez chwilę o „Jednocie”. Ma ona do wypełnienia dwie role: czasopisma wewnątrzkościelne-go, integrującego całą społeczność i wobec niej służebnego, oraz reprezentanta środowiska na zewnątrz. Ze strony części współwyznawców spotyka nas zarzut, że nie wywiązujemy się z pierwszej roli, że „Jednota” zbyt wiele miejsca poświęca sprawom nie interesującym ludzi w zborach

1 że redagowana jest na zbyt wysokim poziomie. Jak. zdaniem prezesa Konsystorza, należałoby harmonijnie wypełniać te dwie role?

„Jednota” nie powinna stać się biuletynem wewnątrzkościelnym, zamieszczającym doniesienia i wiadomości w stylu młodzieżowego „Wiosła”. Kościołowi potrzebne jest czasopismo piszące o tym, czym nasza społeczność żyje i nad czym pracuje. Dobrą ilustracją takiej roli „Jednoty” jest opublikowanie na jej łamach tekstu „Nasze cechy szczególne”. Dziś dzięki temu w całym Kościele prowadzi się na ten temat dyskusje, a – pośrednio – echem tej publikacji jest temat tegorocznego Synodu, poświęcony chrześcijańskiej i ewangelicko-reformowanej tożsamości w laicyzującym się społeczeństwie. „Jednota”, moim zdaniem, powinna być głosem naszej społeczności – mówiącym nie o niej na zewnątrz ani nie do niej ex cathedra, lecz jej własnym głosem. Aby to skutecznie czynić, trzeba się wsłuchiwać w to, co nasza wspólnota kościelna ma do powiedzenia, prezentować jej poglądy na różne sprawy, pokazywać te wspaniałe wartości, jakie są jej udziałem. A wtedy nie trzeba będzie godzić obu ról „Jednoty”. Zresztą nasz miesięcznik jest dobrym pismem, chodzi więc tylko o to, by je jeszcze ulepszyć, może inaczej rozłożyć akcenty i stopniowo, ewolucyjnie, wprowadzać zmiany, a nie ni stąd, ni zowąd zamieniać na zupełnie inne wydawnictwo.

A co do poziomu... Pisma na najwyższym poziomie naukowym publikują wyłącznie artykuły krótkie i tak napisane, aby mógł je zrozumieć także niefachowiec. „Jednota” powinna maksymalnie skracać teksty i je upraszczać, choć rozumiem, że nie zawsze wypada jej dokonywać takich zabiegów wobec autorów o znanych nazwiskach. Czytelnicy byliby jednak tylko wdzięczni, no bo kto dzisiaj czyta długie teksty?

Znam paru takich...

Nie twierdzę, że już takich ludzi nie ma, ale większość by chciała, żeby pisać krótko i o rzeczach, którymi się żyje...

Chcąc zatem spełnić życzenia tej większości, musimy zakończyć rozmowę. Dziękuję za poświęcony czas i mam nadzieję, że przy okazji porozmawiamy jeszcze o sprawach, na które zabrakło tu miejsca.

Rozmawiała Barbara Stahlowa