Drukuj

12 / 1997

ROZMOWA Z DR IRINĄ GRUSZEWAJĄ, PRZEWODNICZĄCĄ BIAŁORUSKIEJ FUNDACJI „DZIECIOM CZERNOBYLA”

Rok temu poznałyśmy się osobiście, ale znałam Panią już wcześniej z opowiadań koleżanek, które uczestniczyły w kwietniu ub.r. w Mińsku w międzynarodowej konferencji „Od drzewa życia do ogrodu nadziei”, zorganizowanej w 10. rocznicę katastrofy czernobylskiej. Sprawozdanie z tej konferencji i towarzyszących jej wydarzeń zamieściliśmy w „Jednocie”1. Zarówno konferencja w Mińsku, jak i nasze spotkanie pod Berlinem we wrześniu ub.r. były zorganizowane przez Ekumeniczne Forum Chrześcijanek Europy, którego tzw. koordynatorką krajową jest Pani na Białorusi. Podczas naszego spotkania widziałam Panią jako osobę niesłychanie dynamiczną i, mimo całego tragizmu referowanych przez Panią spraw, pełną optymizmu. Dziś zabiega Pani o interesy „swoich” dzieci nie mniej energicznie, ale jest trochę przygaszona, smutniejsza czy może tylko – bardziej zmęczona? Jak obecnie przedstawia się sprawa Fundacji „Dzieciom Czernobyla”, poszkodowanych w wyniku katastrofy elektrowni atomowej, i Pani własna?

Przede wszystkim znacznie pogorszyła się sytuacja polityczna na Białorusi. Z chwilą dojścia do władzy prezydenta Łukaszenki rozpoczęło się stopniowe ograniczanie demokracji i, co za tym idzie – działalności niezależnych organizacji pozarządowych, a więc oczywiście i Fundacji, przeciwko czemu protestowaliśmy od początku zarówno na różnych forach międzynarodowych, jak i u siebie w kraju (w jednej z takich demonstracji uczestniczyły też delegatki na konferencję wspomnianą powyżej – w tym i Polki). Ale po referendum w listopadzie 1996 r. tendencje dyktatorsko-totalistyczne prezydenta Łukaszenki zyskały „podstawę prawną” i „nowy porządek” zaprowadzany jest z całą bezwzględnością. Niszczone są wszelkie demokratyczne struktury, organizacje młodzieżowe i społeczne, przede wszystkim nasza Fundacja.

Moja osobista sytuacja nie jest tu najważniejsza, ale charakterystyczna dla sprawy nadrzędnej, tj. obecnych możliwości działania obywatelskich organizacji na Białorusi. Otóż, choć nadal reprezentuję kobiety mojego kraju i Fundację „Dzieciom Czernobyla”, obecny adres mój i mego męża (prof. Giennadija Gruszewoja, współzałożyciela Fundacji i członka opozycyjnego Frontu Narodowego – K. L.) to już nie Mińsk, ul. Starowilenskaja 14, lecz Munster, Breul 43, ESG-Haus – w Niemczech. Staliśmy się czasowymi uchodźcami – podkreślam: uchodźcami tymczasowymi, a nie emigrantami – ponieważ groziło nam aresztowanie i więzienie.

Za co? Przecież działalność na rzecz chorych dzieci nie jest działalnością polityczną.

Wszystko może być uznane za działalność polityczną i powinna to Pani wiedzieć, pamiętając czasy komunizmu w Polsce. A komunizm na Białorusi właśnie powrócił w całej mocy i blasku. Kiedy nie ma pretekstu stricte politycznego, to znajduje się oskarżenie o czyny kryminalne. I takie zarzuty nas spotkały.

Nasza Fundacja, która ma już 70 oddziałów na terenie całego kraju, powstała w 1989 r. w proteście przeciwko stanowisku władz, które przez trzy lata po katastrofie czernobylskiej utajniały jej społeczne i zdrowotne skutki, a i później bagatelizowały ich rozmiary. Oczywiście w tej tragicznej sytuacji szukaliśmy pomocy za granicą, choć z początku prywatnymi, nieoficjalnymi kanałami, bo do końca listopada 1990 r. nie mogliśmy uzyskać pozwolenia na zarejestrowanie Fundacji. Tę pomoc z zagranicy otrzymaliśmy i otrzymujemy nadal od różnych Kościołów (głównie niemieckich i holenderskich), organizacji humanitarnych i charytatywnych oraz od wielu ludzi prywatnych, naszych wypróbowanych przyjaciół.

Następnie z inicjatywy Fundacji odbyły się w Mińsku trzy międzynarodowe kongresy pod wspólnym hasłem „Świat po Czernobylu”, mające za zadanie uprzytomnić ludziom na całym globie, że katastrofa czernobylska jest sygnałem ostrzegawczym dla całej ludzkości i że ludzkość powinna umieć zapobiec podobnym katastrofom i ich skutkom w przyszłości. Odbyła się też – wspominam ją bardzo ciepło – ta ubiegłoroczna konferencja Forum Chrześcijanek Europy w Mińsku, której uczestniczki wzięły udział w ulicznej demonstracji, protestując przeciw energii jądrowej i nieodpowiedzialności władz.

Na zagraniczne obozy i kolonie do 23 krajów europejskich (w tym już pięciokrotnie do Polski) wyjechało dotąd 108 tys. białoruskich dzieci. Ponadto realizujemy ponad 100 innych projektów, m.in. milionom poszkodowanych w 70 powiatach – na ogólną liczbę 115 powiatów – udziela się różnych form pomocy (żywność, leki, witaminy), działają trzy kuchnie dla ubogich raz dziennie wydające bezpłatnie gorący posiłek. Przy pomocy niemieckiej „Caritas” staramy się zorganizować tanie kuchnie we wszystkich powiatach, działają świetlice dla dzieci itp., realizowany jest już projekt „Malinowka dla przesiedleńców” – budowa osiedla dla ludzi wysiedlonych z napromieniowanych rejonów i wegetujących często w rozpaczliwych warunkach. W czerwcu otwarto w Mińsku Centrum dla Młodzieży z Zagrożonej Strefy, pozwalające zdobyć zawód. A z takich na pozór lżejszych programów – zorganizowaliśmy konkurs rysunkowy „Dzieci myślą o dzieciach”, na który przyszło około siedmiuset prac. Urządziliśmy ich wystawę w Mińsku. I śmiech, i łzy wywoływała ta wystawa, ujawniająca dziecięce marzenia, wśród których kiełbasa, ser i cebula zamiast liści na drzewie nie były niczym zaskakującym.

Fundacja, która pieniądze i pomoc rzeczową otrzymuje z zagranicy, ma też i własne zasoby bogactwa – tysiące ludzi, ofiarnych, bezinteresownych, którzy swoje zdolności, czas i pracę oddają służbie najbiedniejszym rodakom. Mimo różnych kłód rzucanych Fundacji pod nogi przez czynniki oficjalne, rozrosła się ona w ciągu tych siedmiu lat w szeroki ruch społeczny, ruch chrześcijańsko-demokratyczny, którego liderem został mój mąż, profesor filozofii Uniwersytetu Mińskiego, b. deputowany do Białoruskiego Parlamentu. Ruch to nie partia ani organizacja, tym niemniej – to polityka.

A kryminał?

Na Fundację usiłuje się „znaleźć haka”. Kwestionuje się uczciwość, bezinteresowność, węsząc wszędzie korupcję, malwersacje. To, że Fundacja Sorosa, która tak pięknie wspiera rozwój demokracji we wszystkich krajach b. bloku wschodniego (w Polsce jest to Fundacja im. Stefana Batorego, która w ub.r. udzieliła dotacji m.in. „Jednocie” – K. L), musiała opuścić Białoruś, jest tego najjaskrawszym dowodem. Tysiące ton żywności z pomocy humanitarnej psują się na bocznicach kolejowych, bo warunkiem zgody na jej udzielenie jest jej rozdział przez organizacje rządowe.

Na Fundację „Dzieciom Czernobyla” nasyłano wielokrotnie różne kontrole, przetrzymując naszych pracowników pod zarzutem nieprawidłowości księgowych. Wobec nas – osób najbardziej znanych na arenie międzynarodowej, wytoczono najcięższe działa: niezapłacenie cła w wysokości 15 tys. USD za samochód (chodziło o używany mikrobus, który Fundacja dostała w darze i podatek we właściwym momencie zapłaciła, tylko dowód wpłaty w czasie kolejnych kontroli „zaginął”), niezapłacenie ubezpieczenia przeciwpożarowego (które też opłacono) i inne pomówienia, np. o defraudowanie zagranicznych pieniędzy – za każde dziecko wysłane na Zachód brałam ponoć do własne] kieszeni 200 marek niemieckich.

Wszystkie te oskarżenia padły w audycji telewizji mińskiej 23 kwietnia tego roku, a zostały powtórzone jeszcze tego samego dnia w wieczornych „Wiadomościach dnia” i nazajutrz w gazetach. A 26 kwietnia miał się odbyć kolejny rocznicowy „Marsz czernobylski”, podczas którego mój mąż miał wygłosić przemówienie. Akurat przebywaliśmy w Niemczech, gdzie załatwialiśmy sprawy naszej Fundacji, i mieliśmy wrócić na tę demonstrację (mieliśmy już bilety lotnicze na powrót). Za takie przestępstwa, o jakie nas oskarżano, według naszego prawa grozi do 12 lat więzienia. Ale do sprawy, po natychmiastowym aresztowaniu, można przesiedzieć i trzy lata, zanim na rozprawie udowodni się ewentualnie swą niewinność, bo dokumenty są preparowane. Naszemu adwokatowi-pełnomocnikowi w Mińsku nie udostępniono akt złożonych w sądzie.

Gdy znajomi zadzwonili do nas z Mińska, informując o rozpętanej aferze i namawiając do pozostania w Niemczech, dyskutowaliśmy z mężem przez całą noc. W rezultacie ja postanowiłam zostać, on poleciał. Dla „zmylenia przeciwnika” dotarł na Białoruś okrężną drogą, przez Rosję, a nie bezpośrednio samolotem do Mińska. Ludzie, którzy oglądali tamtą audycję telewizyjną, byli wstrząśnięci, gdy podczas demonstracji przemówił do zebranych. Milicja nie śmiała go aresztować. Potem przyjaciele ukryli go i po paru tygodniach wrócił do mnie. Tak znaleźliśmy się w Berlinie, z podróżnymi walizkami w ręku. Na szczęście ze strony naszych niemieckich przyjaciół spotkała nas pomoc i wsparcie.

I co teraz robicie w Niemczech?

Działamy w organizacji, która powstała 20 kwietnia br., a nazywa się Internationales Buro der Bundesarbeitsgemeinschaft „Den Kindern von Tschernobyl” (Międzynarodowe Biuro Niemieckiego Stowarzyszenia „Dzieciom Czernobyla”). Jest to sieć obejmująca 49 krajów świata, współpracująca z białoruską Fundacją „Dzieciom Czernobyla”.

W marcu 1996 r. w Mińsku na III Kongresie z cyklu „Świat po Czernobylu” uczestnicy z 49 krajów zostali poinformowani o nasilających się represjach wobec ludzi podejmujących społeczne inicjatywy na Białorusi i postanowili powołać biuro koordynujące udzielanie pomocy – „International Council for the Children of Chernobyl” (ICCOC). We wrześniu zeszłego roku spotkali się w Munster przedstawiciele różnych organizacji pomocy z tych państw i wysłali do Mińska delegację, by sprawdziła na miejscu, jak wygląda sytuacja. Owocem tej wizytacji było ukonstytuowanie się ICCOC w kwietniu tego roku w Moguncji. Na przewodniczącego tej organizacji wybrano mego męża.

Na wiadomość, że rząd prezydenta Łukaszenki ma w tym roku zabronić dzieciom wyjazdów za granicę, złożyliśmy w Bonn wizytę w niemieckim MSZ, aby poprosić o interwencję w tej sprawie. Nasza prośba była jak najbardziej zasadna – decyzja rządu białoruskiego naruszała prawa człowieka. Ale decyzja ta naruszała także międzypaństwowe porozumienie z 1994 r. „O pomocy i stosunkach wzajemnych”. Zwróciliśmy uwagę departamentu pomocy humanitarnej niemieckiego MSZ, że 500 transportów z pomocą humanitarną stało od 6-7 tygodni na granicy. Początkowa reakcja MSZ na te szykany brzmiała: „Niczego tam nie posyłać”. 17 kwietnia MSZ wysłało Łukaszence oficjalną notę, domagając się zaprzestania represji wobec Fundacji „Dzieciom Czernobyla” i stając w obronie tych swoich obywateli, którzy zaangażowali się w dzieło pomocy naszym dzieciom.

A więc te trzy daty: 17 kwietnia – nota MSZ, 23 kwietnia – audycja telewizyjna i wszystko, co się z nią wiąże, oraz 26 kwietnia – rocznica katastrofy i planowana demonstracja układają się w logiczny ciąg.

A jakie były konsekwencje noty niemieckiego MSZ?

Białoruskie MSZ zwróciło się z kolei do niemieckiego MSZ z żądaniem wysłania niezależnej komisji, która miałaby na miejscu wraz z białoruskimi organami kontroli zbadać zarzuty stawiane Fundacji i nam osobiście. Niemcy wyrazili gotowość powołania tej komisji pod warunkiem, że po kontroli strona białoruska uzna ustalenia komisji za wiążące. Rząd białoruski formalnie nie wyraził sprzeciwu, ale rozpoczął grę na zwłokę. Zażądał przedstawienia składu komisji i wciąż monitował, że listy nie otrzymał, choć trzykrotnie była wysyłana. A znajdowały się na niej nazwiska wybitnych prawników i polityków z Niemiec, Francji, USA, przedstawicieli szwedzkiej Fundacji im. Olofa Palmego. Do dziś nie przyjęto na Białorusi tej komisji.

A szykanowanie trwa: np. dr Walentynie Smolnikowej, która niezwykle ofiarnie pracuje w Budzie Kuszelewej -strefie najsilniejszego napromieniowania – też wytoczono jakieś zarzuty natury kryminalnej i uniemożliwiono wyjazd na Kirchentag do Lipska i na II Zgromadzenie Ekumeniczne w Grazu.

Na czym obecnie polega Pani praca?

Mój pobyt w Niemczech traktuję jako służbową delegację. Naszym chwilowym domem stał się gościnny ośrodek Ewangelickiego Kościoła Niemiec, który jest również siedzibą ICCOC i gdzie wydawany jest miesięcznik 'Tschernobyl-Rundbrief”. W piśmie tym publikujemy materiały informacyjne o sytuacji na Białorusi, reportaże i wywiady z miejsc, gdzie udzielana jest pomoc, oraz zachęty do podejmowania w tej sprawie inicjatyw międzynarodowych, jak np. apel do rządów i Organizacji Narodów Zjednoczonych pt. „Usłyszcie krzyk dzieci z Czernobyla!” Kołaczemy i przypominamy o naszych sprawach, gdzie tylko się da. Bo pierwsza fala współczucia właściwie rozpływa się w morzu cierpienia innych stron świata: wojny w Bośni, wojny w Zairze, głodu w Korei Północnej...

Poza tym cały czas jestem w kontakcie z Fundacją w Mińsku i wspólnie omawiamy nasze problemy i formy realizacji projektów. Tego lata za granicą było 15 tys. dzieci (w 20 krajach europejskich). I tu też zdarza się i śmiech, i łzy. Śmiech, bo tam, gdzie dzieci są goszczone, spotykają się z ogromną serdecznością i troską, i wracają całkiem odmienione. A łzy?... Gdy np. operator niemieckiej telewizji, która emituje cykl audycji o dzieciach Czernobyla, jedzie ze mną na zdjęcia do miejsc, gdzie dzieci wypoczywają, i akurat spotykamy autokar wracający do kraju. Widząc roześmiane buzie, operator zwraca się do chłopczyka: „A to się mamusia ucieszy, gdy zobaczy, jak dobrze wyglądasz” i słyszy: „Ja nie mam mamusi. Umarła”. „A tatuś?” „Tatuś też umarł na raka”.

Czasem trzeba interweniować i działać bardzo szybko. Niektórzy organizatorzy np. zupełnie nie rozumieją naszych problemów. Tego roku do Włoch zaproszono sześćset dzieci. Było dużo pracy, żeby je zakwalifikować – bo do tych wyjazdów musimy wybierać dzieci w najgorszym stanie zdrowia, najbardziej wymagające pomocy, choć pomocy tej potrzebują dziesiątki tysięcy, oraz żeby przebrnąć przez wszystkie utrudnienia formalne, co w świetle wspomnianego białoruskiego rozporządzenia o wyjazdach dzieci było szczególnie uciążliwe. I nagle dowiadujemy się, że organizatorzy finansują tylko pobyt dzieci, a koszty podróży muszą już pokryć rodzice lub Fundacja. Po pierwsze – „nie mamy armat”: ani my, czyli Fundacja, ani tym bardziej rodzice (których zresztą dzieci często już nie mają). A dzieciaki już tak się cieszyły! To był horror. A jednak wszystkie pojechały za granicę, choć nie do Włoch. Nie można było zrobić im tego zawodu.

Do realizowanych programów należy też uruchomiona pod Mińskiem 'Wakacyjna Szkoła Życia” dla dzieci chorych na cukrzycę. Uczą się tam, jak radzić sobie w swoim środowisku: w szkole czy w rodzinie, w których często nie ma kto zapewnić im pomocy. Więc uczą się m.in. same robić sobie testy poziomu cukru we krwi i zastrzyki z insuliny. Oczywiście cały program i pomoc materialna pochodzą z Zachodu – dzieci ze swoimi wychowawcami były w takich ośrodkach w Anglii i Niemczech, gdzie poznały nowoczesne osiągnięcia w tej dziedzinie, i teraz tę wiedzę można przekazywać dalej.

Nie dziwię się więc już, że jest pani zmęczona i często może nawet bliska załamania.

Tak, gdyby nie modlitwa, gdyby nie świadomość, że jest nad nami Bóg, który nas wspiera, dodaje sił i wytrwałości, pewnie bym się poddała. Ale jestem uparta i cieszę się z każdej załatwionej sprawy. I nie tracę nadziei, że wrócę do domu, do moich wiernych przyjaciół, którzy z wielkim poświęceniem prowadzą dalej naszą pracę. Wielką moją nadzieją są też młodzi – „dzieci Czernobyla”, które w ciągu tych jedenastu lat dorosły. Zobaczyły za granicą inny świat, nie dadzą się już zepchnąć w niebyt przez Łukaszenkowski totalizm i obecnie – jako młodzież w wieku od 18 do 25 lat – są naszymi godnymi zaufania współpracownikami.

Życzę wszelkiej pomyślności w waszym wielkim dziele i dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg

[Rozmowę przeprowadzono podczas spotkania koordynatorek krajowych Ekumenicznego Forum Chrześcijanek Europy, które odbyło się w dniach 28 sierpnia – 2 września br. w Turku w Finlandii]

1 Aniela Szarek: Ogród nadziei, „Jednota” 7/96