Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

1-2 / 1998

Ewangelia w działaniu

ROZMOWA Z PASTOR AGNES VON KIRCHBACH, PROBOSZCZEM PARAFII EWANGELICKO-REFORMOWANEJ W PARYŻU

– Jest pani Niemką, luteranką, a jednocześnie pastorem parafii reformowanej w Paryżu-Colombes. Takie zestawienie jest dla nas dosyć szokujące. W naszym Kościele Ewangelicko-Reformowanym Prawo Wewnętrzne dopuszcza wprawdzie ordynację kobiet, ale jak dotąd ani u nas, ani w żadnym innym Kościele w Polsce nie ma kobiety-pastora. A ponadto – luteranka u reformowanych, Niemka wśród Francuzów... Jak do tego doszło?

– Żąda Pani opowiedzenia całej historii, która jednak jest dość prosta. Urodziłam się przed 44 laty w północnych Niemczech, w miejscowości Hinckel k. Kiel. Ale moja rodzina wywodzi się z Saksonii, którą opuściła po II wojnie światowej. Była to rodzina z pastorskimi tradycjami – mój ojciec, a przed nim dziadek byli pastorami. Mój dziadek od początku był w opozycji wobec reżymu nazistowskiego, należał do Kościoła Wyznającego. Aresztowany, umarł (a może został zamordowany?) już po wojnie, w sowieckim więzieniu w Berlinie.

Dziadek, choć pastor luterański, był osobistym przyjacielem papieża Piusa XII. Na wieść o losie naszej rodziny papież swoimi kanałami przesłał memu ojcu pewną sumę pieniędzy, co pozwoliło na wybudowanie małego domku w Hinckel, gdzie przyszłam na świat.

Wzrastałam więc z jednej strony w atmosferze głębokiej wiary, a z drugiej – w bolesnej świadomości istnienia granicy, która przedzieliła Niemcy, dzieląc też naszą rodzinę. Z tymi, którzy pozostali w NRD, nie mogliśmy się kontaktować, dlatego od dzieciństwa granice uważałam za zło – wszystkie granice, jakie dzielą ludzi, nie dając im się poznać, zrozumieć, przyjaźnić.

Początkowo interesowałam się biologią i takie studia ukończyłam w Berlinie. Ale po studiach trafiłam – trochę z ciekawości, trochę przypadkiem – do Taizé. Pobyt tam, dłuższy zresztą, uświadomił mi, że pragnę innej drogi życiowej.

– Jak długo była Pani w Taizé?

– Dziewiętnaście lat. Żyłam tam we wspólnocie. Wtedy też postanowiłam, że nie założę rodziny, lecz całe moje życie oddam Jezusowi. Ale po prawie dwudziestu latach życia w tej cudownej enklawie zrozumiałam, że powinnam wrócić do świata i służyć ludziom. Wyjechałam z Taizé i wstąpiłam na Wydział Teologiczny Uniwersytetu w Lyonie. Ot i wszystko.

– No, nie wszystko, bo nie wiem, kto i kiedy Panią ordynował ani jak trafiła Pani do paryskiej parafii reformowanej.

– Zamieszkałam po studiach w Paryżu i tam w 1996 r., a więc dość późno jak na rozpoczęcie służby duszpasterskiej, ordynował mnie abp Jean-Marc Viollet. W Paryżu jest dziesięć parafii reformowanych, nie ma luterańskich, ale chcę zwrócić uwagę, że właściwie we Francji nie istnieje wyraźny podział między obu konfesjami. Jest Federacja Kościołów Protestanckich Francji, w której oba te Kościoły ściśle ze sobą współpracują, a od przyjęcia ustaleń Konkordii leuenberskiej posługę duszpasterską w parafiach mogą sprawować duchowni ordynowani w obu Kościołach. Oczywiście Kościół reformowany jest większy (stąd tyle parafii paryskich), ale ogólnie mówi się – protestanci.

– A czy nie byłoby naturalniej, żeby wróciła Pani do Niemiec? Tam też kobiety są pastorami.

– W Niemczech już przed trzydziestu laty była możliwość ordynacji kobiet. Ale moje koleżanki mogły studiować teologię za granicą, w Genewie, a po powrocie znajdowały zatrudnienie nie  jako pastorki w parafiach, a jedynie jako katechetki. We Francji było inaczej, nie było takich oporów. I dla mnie znalazła się tam możliwość rozpoczęcia pracy duszpasterskiej od razu po studiach. Było to dla mnie ważne, bo ze względu na mój wiek nie miałam czasu czekać.

– Jak Panią przyjęła parafia?

– Bardzo dobrze. Może z początku były jakieś obawy, np. dotąd naukę religii prowadziły w zborze kobiety, natomiast kurs konfirmacyjny – ksiądz. Teraz cały proces katechizacji znalazł się w kobiecych rękach i młodzież zaczęła postrzegać religię jako domenę kobiet. Żeby zmienić ten obraz, do katechizacji młodszych dzieci zatrudniłam mężczyzn, studentów teologii, i teraz prowadzą zajęcia na przemian z nauczycielkami. I wszystko się wyrównało.

– A jak w ogóle wygląda sytuacja kobiet-duchownych we Francji?

– Obecnie we Francji jest taka sytuacja, że wśród polityków kobiety stanowią 5 proc., wśród lekarzy – 80 proc., a wśród duchownych – 17-20 proc. Bez feministycznej przesady uważam, że we wszystkim potrzebna jest równowaga. Kobiety mają swoje dary, mężczyźni swoje i te dary jednakowo są potrzebne społeczeństwu, w którym żyją.

– Interesuje mnie udział młodzieży. Czy uczestniczy w nabożeństwach, w życiu zboru?

– Jeśli chodzi o młodzież, to jest z nią w mojej parafii tak jak wszędzie. Tradycyjne formy nabożeństw, tradycyjne formy pracy w zborze są dla niej mało interesujące, uważa je za przeżytek. Młodzi chcą być samodzielni i twórczy, a ja wykorzystałam tę ich potrzebę. Obecnie mamy w parafii Dom Działalności Młodych. Jest to osobny budynek obok budynku parafialnego, gdzie 4 wraz z grupą młodych, których można nazwać liderami, prowadzimy różne zajęcia. W tych zajęciach bierze udział ok. sześciuset dzieci i młodszej młodzieży nie tylko z rodzin należących do zboru, ale i z całej okolicy. W parafii mamy także Ośrodek Kultury i Ośrodek Diakonii, których drzwi również są otwarte dla wszystkich; nie są to placówki tylko dla parafian.

Ośrodek Kultury prowadzi różne koła zainteresowań (także polityką), organizuje imprezy kulturalne, ale i kursy zawodowe. Ośrodek Diakonijny opiekuje się ok. czterystoma biednymi rodzinami – w większości są to mieszkające w okolicy rodziny muzułmańskie. Rocznie rozdajemy też bezdomnym piętnaście ton odzieży. Każdy bezdomny może do nas przyjść raz w tygodniu i otrzymać czystą odzież – oni nie mają jej gdzie prać, więc dostają nową, a starą palimy. W Paryżu jest ok. stu tysięcy, my oczywiście wszystkim nie możemy pomóc, ale z tym ogromnym problemem borykają się różne charytatywne organizacje Paryża. Jeśli więc coś nam zostaje, przekazujemy to innym organizacjom społecznym.

– Jak to – zostaje? Z czego?

– Parafia nie jest bogata sama z siebie. Jak wspomniałam, dużo mieszka w tej dzielnicy ludzi biednych. Fundusze czerpiemy z różnych źródeł, ale największym przedsięwzięciem są kiermasze, które organizujemy dwa razy do roku. Ogromne kiermasze, na które ludzie przynoszą wszystko: meble, odzież, zabawki, środki czystości, żywność. Z domu, ze swojej firmy, z własnego sklepu – bezpłatnie dla potrzebujących. Sprzedajemy to po bardzo niskich cenach, atrakcyjnych nawet dla ludzi średnio uposażonych. Co sprzedamy, to nasz zysk, co zostanie – rozdajemy.

– A kto się tym wszystkim zajmuje? Jak duża jest parafia w Colombes?

– W kartotece mamy trzysta nazwisk, ale czynnie uczestniczy w pracy parafialnej dwieście osób. W Domu Młodzieży pracuje ze mną dziesięć osób, dwa-trzy razy tyle w Ośrodku Kultury, podobnie w Diakonii. I są to właśnie młodzi ludzie.

W społeczeństwie francuskim poziom sekularyzacji jest bardzo wysoki, młode pokolenie właściwie niewiele wartości chrześcijańskich może wynieść z domu. Ale kiedy przekonuje się, że Ewangelia łączy się z działalnością na rzecz dzieci, chorych, biednych, to chętnie się w nią włącza, a następnie także chętnie – w życie religijne.

Długo popełnialiśmy ten błąd, że religijność utożsamialiśmy z udziałem w nabożeństwach, a są przecież takie okresy w życiu człowieka, że nabożeństwo go nie interesuje, zwłaszcza w tradycyjnej liturgicznej formie. Organizujemy więc specjalne nabożeństwa dla młodych, różne imprezy kulturalne, teatr łączymy z nabożeństwem. I ta młodzież, która przychodzi do Domu Młodzieży, włącza się także w te nabożeństwa.

– Wyobrażam sobie, że przy tak szerokiej działalności, nazwijmy ją społeczną, przy obowiązkach administracyjnych i wobec najważniejszego zajęcia, jakim jest praca duszpasterska w parafii, ma Pani dzień wypełniony od świtu do nocy. Czy nie ma Pani żadnego życia osobistego?

– Jestem w tej dobrej sytuacji, że nie jestem zamężna, nie mam dzieci, choć nie czuję się osobą samotną. Na plebanii mieszkam wspólnie z katoliczką, która prowadzi duszpasterstwo akademickie. Poznałyśmy się w Taizé i ona także nie chciała tam zostać na zawsze. Tam żyłyśmy we wspólnocie trzydziestu osób, teraz jesteśmy tylko my dwie, choć może wkrótce przybędzie i trzecia. Tworzymy więc małą wspólnotę ekumeniczną, dzielimy się wszystkim, co mamy, a niezależnie od naszych obowiązków staramy się dwa razy dziennie, rano i wieczorem, znaleźć czas na wspólną modlitwę, rozważanie Słowa Bożego, medytację.

– A czy orientuje się Pani w sytuacji koleżanek-pastorek, które mają przy sobie rodziny?

– Tak. Nie zawsze jest im łatwo. Bardzo ważny jest tu stosunek parafian do swojego pastora, by jego (w tym wypadku -jej) rodzina mogła korzystać z należnych jej praw. W niektórych parafiach mówią: „Jak dobrze, że przyszła kobieta!” i wyobrażają sobie, że to będzie pielęgniarka czuwająca przy nich 24 godziny na dobę. Ale gdy kobieta mówi, że o 19:00 musi iść kąpać dziecko – muszą to przyjąć do wiadomości. Po prostu czas kobiety-pastora musi być lepiej rozplanowany, wykorzystany i... respektowany. Nie wszystkim się to podoba, ale sprawa wymaga spokojnego dialogu i uzyskania aprobaty zboru dla takiego a nie innego modelu i planu pracy pastorskiej.

Bywają oczywiście kobiety-pastorzy, którym trudno jest oświadczyć zborowi, że potrzebują czasu także dla własnej rodziny, i to prowadzić może nawet do katastrofy. Proces wzajemnego uszanowania obowiązków i praw to kwestia uznania nowej odpowiedzialności spoczywającej nie tylko na pastorze, ale i na kolegium kościelnym i zborownikach. I to, w końcowym efekcie, jest korzystne dla Kościoła.

– Dziękuję za rozmowę, życzę Bożego błogosławieństwa w dalszej pracy.

Rozmawiała Krystyna Lindenberg