Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

NR 1/2023, s. 17-21

O perspektywach rozwoju Kościoła, wewnętrznych konfliktach i ekumenizmie opowiada ks. Przemysław Semko Koroza, biskup Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Polsce i proboszcz Parafii Ewangelicko-Reformowanej w Łodzi.

Minęło grubo ponad 100 dni od objęcia przez księdza funkcji biskupa (superintendenta) Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Polsce. Czy i jak zmienił się księdza sposób postrzegania Kościoła?

Postrzeganie Kościoła się nie zmieniło, ale z pewnością mój sposób funkcjonowania tak. Perspektywa Kościoła mogłaby się zmienić albo ze względu na szok socjologiczny albo teologiczny. Nie kandydowałbym w wyborach na Biskupa Kościoła, nie będąc świadomym nauki Kościoła. Jeśli chodzi o ludzi to nie zostałem pastorem wczoraj tylko 31 lat temu i to daje już konkretną perspektywę poznawczą. Nie przypisywałbym tym 100 dniom jakiegoś szczególnego znaczenia, choć przyznam, że moje życie zostało dramatycznie przeorganizowane.

 Nic a nic się nie zmieniło? Kościół reformowany w Polsce nie ma ustroju kongregacjonalnego, więc wydawałoby się, że nowa posługa zmienia jakby kąt patrzenia.

Dobrze wiemy, jaka jest skala Kościoła Ewangelicko-Reformowanego w Polsce. Z dokumentów Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że jest nas ok. 3200 w całym kraju. Trudno więc mówić o spektakularnie szerszym spojrzeniu. Jak mówiłem, pracuję w Kościele od ponad 30 lat i to na różnych poziomach jego aktywności. Nie jest też tak, że z małej parafii przeskoczyłem do metropolii i nagle otwiera się przede mną perspektywa weneckiego Canal Grande całego świata. Pracowałem w Konsystorzu czy prezydium Synodu, więc zasadniczo zmieniła się tylko funkcja jakkolwiek mało romantycznie by to nie brzmiało.

 Skoro się nie zmieniło to dlaczego zdecydował się pastor na kandydowanie?

Po pierwsze dlatego, że ktoś musi, a po drugie wydaje mi się, że mam jakąś wizję kilku przynajmniej rzeczy, które należałoby w moim Kościele usystematyzować, zmienić albo wprowadzić. Jest to kolejny element służby w Kościele. Oczywiście, można do tego dorabiać cały aparat ideologiczny pełen epickich określeń, ale w skali mojego Kościoła naprawdę dużo się nie zmienia. Biskup jest wprawdzie reprezentantem, ale nie jedynym decydentem.

Z zastępcy radcy duchowego Konsystorza, gdzie byłem aktywny przez ostatnie 10 lat, stałem się członkiem Konsystorza z urzędu i mam teraz prawo głosowania. Zmienia się sposób podejmowania decyzji, służba nie ulega zmianie tylko dlatego, że przed nazwiskiem są inne lub dodatkowe literki. To, co jest jednak inne, to nadzieja na wprowadzenie zmian, o których mówiłem.

 À propos zmian: Konsystorzowi KER zostały przedłożone propozycje zmian. Konsultacje odbyli już duchowni. Chodzi o dokument „Strategia dla KER na lata 2023–2033”. Są tam bardziej pytania niż konkretne propozycje…

Nie do końca, kilka konkretnych propozycji jest, aczkolwiek wymagają one wpierw osiągniecia konsensusu.

Ale wracając do wizji, były kanclerz Niemiec Helmut Schmidt uważał, że jeśli ktoś ma wizje to powinien iść do lekarza …

to możemy mówić o planie albo programie...

Albo agendzie, więc jak widzi biskup strategię Kościoła na kolejną, powiedzmy, dekadę.

Przy takiej liczebności to dwa lub trzy lata są okresem kluczowym dla być albo nie być Kościoła.

 To co się musi zmienić?

Na pewno zmienić się powinna misyjność Kościoła i to niekoniecznie w taki sposób, że będziemy naśladować świadków Jehowy i rozdawać na rogu ulicy JEDNOTĘ. Musi się zmienić nastawienie, kto ma się tym zajmować.

Nastawienie z jakiego na jakie?

Z nastawienia, w którym wszystko jest powierzane duchownym, których jest sześciu (nieemerytowanych) na takie, w którym jest współdzielenie zadań.

Zatem także Kościół Ewangelicko-Reformowany zmaga się z klerykalizmem?

Nie, klerykalizm jest czymś innym. Przyzwyczailiśmy się do tego, że zwiastowanie Ewangelii należy tylko do duchownych. Coraz więcej rzeczy przerzuca się na ich barki i wtedy rodzi się antyklerykalizm, bo pojawia się narzekanie, że duchowni odpowiedzialni są za wszystko i nie ma w tym świeckich. Przy naszej liczebności i rozsianiu Kościoła istotnym elementem jest zwiększenie udziału świeckich nie tylko w zarządzaniu Kościołem, ale i w „tworzeniu” Kościoła.

 Jakby to miało się zadziać?

Poprzez formację, powoływanie kaznodziejów świeckich, co już się dzieje. Obecnie mamy ich sześciu, a kiedyś był tylko jeden. Dzięki temu nie tylko wypełniamy grafik obsługi duszpasterskiej, ale też zachęcamy do współodpowiedzialności za duszpasterstwo. To też jest element budowania duchowości. Tam, gdzie odbywają się nabożeństwa i spotykają się ludzie, tam można podejmować próby tworzenia wspólnoty parafialnej.

 Czy za tym stoi jakiś konkretny program bądź idea teologiczna?

Idee teologiczne mamy te same, lekko modyfikowane od 500 lat. Bardziej mówię o wprowadzaniu świadomości teologicznej. Jesteśmy na etapie budowania strategii edukowania świeckich, nie tylko kaznodziejów. Chcemy zacząć od starszego pokolenia, które ma przekazywać Ewangelię wnukom. Im jest stosunkowo najłatwiej dzielić się duchowością, tym, co mamy najcenniejsze.

 W jaki sposób odbywałaby się ta edukacja?

Nie mamy jeszcze wypracowanych konkretnych rozwiązań, choć były propozycje ze strony zielonoświątkowców, aby wspólnie stworzyć struktury edukacyjne. Tylko dla nas byłby to trochę przerost formy nad treścią. Nie mamy 30 osób rocznie, które chciałyby studiować teologię, mniej lub bardziej regularnie. Mamy za to kilka takich osób i dla nich chcemy przygotować cykl spotkań, podczas których będą mogły odświeżyć wiedzę o teologii reformowanej albo ją nabyć. To możemy zrobić w oparciu o naszych duchownych.

 Często ksiądz mówi o duchowości, więc jaka jest duchowość Kościoła reformowanego w Polsce? Bardziej w liczbie pojedynczej czy mnogiej?

Raczej w liczbie mnogiej – można wyróżnić tendencje czesko-braterskie, które są bardzo wstrzemięźliwe w ekspresji duchowości oraz drugi nurt, trudny do zlokalizowania geograficznie, ale taki, który przywiązuje większą uwagę do świadomości teologicznej i do przeżywania teologii w praktyce. Nasza społeczność jest zatomizowana, mamy zaledwie kilka parafii i one są dość daleko od siebie i jakoś tak się stało, że mało wchodziły w interakcję ze sobą.

Dlaczego? W niewielkim Kościele powinno być to tym bardziej łatwe.

No, właśnie. Powinno, tym bardziej, że jest wiele więzi rodzinnych między parafiami i te funkcjonują. W zeszłym roku zaczęliśmy spotkania kolegiów kościelnych (rad parafialnych – przyp. redakcji), które oprócz programu merytorycznego mają również element pogłębiania relacji, aby ludzie bardziej się ze sobą poznali. Okazało się bowiem, że ludzie kojarzą się z Internetu, ale nie znają się zbyt dobrze, a jeśli już to z obrad Synodu. Takie spotkania przyczyniają się też do budowania solidarności między zborami, co w małym Kościele jest niezwykle ważne. Z niej wynika również podział dóbr, jakimi dysponujemy. Są zbory, które mają większy stan posiadania i nie potrzebują wsparcia ze strony Kościoła jako całości i takie, które są kompletnie od tego zależne. Bez tych większych, te mniejsze będą rzucone na pastwę losu. Oczywiście, nie chodzi tylko o kwestie materialne, ale przede wszystkim o to, że w tak małej społeczności przygasły nam związki międzyludzkie.

 Oficjalnie Kościół ma 10 parafii…

ale tak realnie jest sześć.

 Czy w związku z tym będą podejmowane działania prawne związane z zamykaniem takich „parafii” jak w Żyrardowie i w Katowicach? Jest jeszcze Pstrążna i Strzelin.

Z tych wymienionych rację bytu ma jedynie Pstrążna. Jest tam kilkanaście osób, a więc realnie istniejąca społeczność. Natomiast w Strzelinie mamy dosłownie dwie osoby, w Żyrardowie nie mamy nikogo, a w Katowicach parę osób zasymilowanych z parafią luterańską. Myślę, że powoli będziemy chcieli uporządkować te kwestie.

 Są również tzw. zbory diasporalne, działające właśnie w ramach struktur parafii ewangelicko-augsburskich. Czy tu następuje również jakichś ruch?

We Wrocławiu mamy kilkanaście osób i regularnie, raz w miesiącu, odbywają się nabożeństwa. Oprócz dolnośląskiej stolicy mamy jeszcze Kraków, Trójmiasto i Gorzów Wielkopolski.

Wspominał biskup o edukacji teologicznej, ale co ze studentami teologii? Kiedyś Kościół rzymskokatolicki w Polsce kojarzony był z eksportem księży na zachód, dziś sam ma potężne problemy. Biorąc pod uwagę stosunki procentowe to w ostatnich latach Kościół reformowany jakby „wyeksportował” sporą liczbę duchownych i/lub teologów do innych krajów.

To były dwie osoby.

 No, chyba trochę więcej…

Mówię o sytuacji formalnej, natomiast rzeczywiście nie mamy w tej chwili młodych adeptów teologii i nie za bardzo mamy kogo edukować. Zależy nam, aby zachęcać młodych ludzi do studiowania teologii i poczucia więzi oraz solidarności z Kościołem – nie tylko takiej, że będą studiować i ewentualnie pracować, ale że potrzebują Kościoła.

 Mówimy o warunkach głębokiej diaspory i jednocześnie dramatycznych przemianach społecznych. Jakie jest w tym wszystkim miejsce Kościoła reformowanego?

Można tworzyć narrację o pewnej rzeczywistości, ale przy trzech tysiącach członków nie mamy żadnej istotnej roli do odegrania w społeczeństwie, liczącym 40 milionów osób.

 Zabrzmiało trochę jak „będziemy gasić światło” …

Nie, natomiast nie ma sensu dąć w dudy pt. „Rola Kościoła w społeczeństwie”. Zaczynamy pakować energię i wysiłek w budowanie społeczności i konsolidowanie jej. Jesteśmy podzieleni geograficznie i światopoglądowo. W ostatnich latach nie ominęły nas konflikty dość istotnie wpływające na całość tkanki kościelnej. To są główne rzeczy, którymi trzeba się zająć w ciągu tych kilku najbliższych lat, a później może będziemy myśleć o tym, żeby wejść na postument i błyszczeć.

Kościołowi czy Kościołom nierzadko zarzuca się, że są zajęte same sobą.

I tak i nie. To trochę tak, jakby zarzucać ludziom tworzącym rodzinę, że są zajęci sobą zamiast całością społeczeństwa, które przecież składa się z tych rodzin. Jeżeli rodziny są w dobrym stanie to i społeczeństwo. Tak samo jest z Kościołami. Nie można budować duchowości, pobożności zaczynając od dachu. Trzeba budować od siebie, więc jeśli my będziemy zdrową tkanką, duchowi, zjednoczeni, zapaleni do rozsiewania ziarna, które Bóg nam powierza, to wówczas możemy wywierać wpływ na społeczeństwo. Natomiast jeżeli zajmiemy się dęciem w fanfary i pokazywaniem, jacy to jesteśmy progresywni albo konserwatywni w jakichś tam kwestiach, a tak naprawdę pali nam się grunt pod nogami to kogo przekonamy i do czego? Oczywiście, każdy Kościół – a te utożsamia się zazwyczaj z jakimś konserwatywnym myśleniem społecznym, choćby w kwestiach seksualności – może łatwo zabłysnąć, ale co to da?

Kilka razy Kościół reformowany w Polsce robił rzeczy uznawane za progresywne i jak to się przeliczyło na trywialną rzecz, na członkostwo w Kościele? Ordynowaliśmy kobietę – wówczas, a więc ponad 20 lat temu – był to bardzo progresywny krok społeczny, co Kościół luterański umożliwił dopiero rok temu. W oparciu o szok nie zbudujemy Kościoła.

 Wydaje się, że im mniejsze wyznanie, tym większe i bardziej wyeksponowane konflikty. W ostatnich latach w Kościele ewangelicko-reformowanym było głośno z powodu konfliktów, o czym informował ekumenizm.pl, była burzliwa wymiana korespondencji między kolegiami kościelnymi poszczególnych parafii. Na ile Kościół reformowany w Polsce jest szczególnie skonfliktowany i czy jest to raczej przejaw – nazwijmy to – normalności?

Myślę, że odpowiedź jest dwojaka. To jest przejaw naszego życia organizacyjnego. Kościół jest zorganizowany w taki sposób, że poszczególne zbory są mocne, niezależne. Nie jesteśmy Kościołem hierarchicznym, episkopalnym tylko prezbiteriańskim. Te listy wpisują się w niezależność lokalnych społeczności, które nie tylko mają możliwość, ale i czują potrzebę wyrażania swojej opinii. Do tego dochodzi coś, co już sygnalizowałem – mamy tradycję protestowania przeciwko czemuś, ale naszym słabym punktem jest tradycja wytwarzania wspólnego zdania czy szukania jedności. Mam nadzieję, że to się też zmieni na przestrzeni kolejnych lat. Jest to jeden z tematów, o których mówiłem, gdy występowałem przed Synodem, ubiegając się o funkcję superintendenta. Przekonywałem, że chcę zbudować solidarność, polegającą na tym, że wpierw się kochamy, a dopiero później patrzymy, w czym się różnimy. Może ktoś to uznać za naiwne, ale bez tego trudno mówić o wspólnotowości w Kościele.

 A spory?

Kwestie konfliktów są typowe dla małych społeczności. Nie popadałbym jednak w zbytni defetyzm – niedawno byłem w Warszawie na uroczystości wprowadzeniu w posługę kaznodziejki świeckiej i rozmawiałem z kolegium warszawskim. Myślę, że to była otwarta i ciepła rozmowa. Nie uważam się za mesjasza, który nagle wszystko zrewolucjonizuje, ale myślę, że bycie superintendentem upłynie mi w dużej mierze na byciu katalizatorem zgody, współpracy i miłości.

 Dlaczego siedziba Konsystorza Kościoła została przeniesiona z historycznego Domu Łaskiego w centrum stolicy do Łodzi?

Zadecydowały aspekty finansowe i związane z organizacją pracy.

Przez cztery kadencje – 16 lat – był ksiądz przewodniczącym łódzkiego Oddziału Polskiej Rady Ekumenicznej. Jak z tej perspektywy wygląda ekumenizm lokalnie i ponadregionalnie?

Nie można być ewangelikiem reformowanym bez ekumenicznej otwartości. Po drugie ekumenizm jest konieczny, jeśli chrześcijaństwo, które wyznajemy, ma być wiarygodne. Jak można nie być ekumenicznym, kochać bliźniego jak siebie samego?

 Wiemy, że można rozumieć miłość jako troskę o zbawienie „heretyków” i „schizmatyków” ex amore, życząc im nawrócenia do takiego czy innego Kościoła, który uważa się za Arkę Noego.

Ale można też modlić się o to, żeby Bóg nauczył nas wszystkich na raz tej miłości. To jak wygląda ekumenizm zależy w ogromnej mierze od ludzi, którzy go współtworzą. Nie tylko od rzymskich katolików, którzy są dominującą siłą ludzką. Mieliśmy pięć lat ekumenizmu w wykonaniu jednego z hierarchów, które były okresem dość trudnym, a współpraca ekumeniczna ograniczała się w zasadzie do modlitwy w styczniu. Przed tym okresem i po nim okazało się, że jest tak wiele rzeczy, które możemy robić razem, nawet jeśli wydają się nam początkowo obce.

 Tymczasem w syntezie synodalnej z archidiecezji łódzkiej wyraźnie czytamy, że mimo podejmowanych, rozległych działań ekumenizm wśród wiernych właściwie się nie przyjął.

Zależy pewnie od perspektywy liczebnej. Na pewno nie udało się masowe zainteresowanie ludzi ekumenizmem. Nie udało nam się wrócić do tego, aby w ekumenicznej Drodze Krzyżowej czy Drodze Światła uczestniczyło tylu ludzi, co 15 lat temu, ale generalnie w Kościołach nie ma tylu ludzi co jeszcze dekadę temu, choć w tym roku u mnie w kościele było co najmniej dwa razy więcej ludzi niż jeszcze rok temu.

 Czyli format Tygodnia Modlitw się nie wypalił i powinien zostać zachowany?

Może nie upierałbym się jakoś zachłannie, ale moim marzeniem jest przeniesienie tego Tygodnia na okres letni lub wiosenny. Co za przyjemność wychodzić w styczniu, po ciemku na nabożeństwo ekumeniczne… W Łodzi mamy ponadto Ekumeniczną Szkołę Biblijną, w tym roku nieco okrojoną popandemicznie, ale w poprzednim kursie było ponad 300 osób. Teraz też by tak było, ale ograniczyliśmy ją z powodu obostrzeń. Ponadto, regularnie wyjeżdżamy ekumenicznie w różne miejsca, choć reformowaną pobożnością nie jest pielgrzymowanie do tzw. miejsc świętych. Te spotkania są mocno zbliblicyzowane, studiujemy wspólne źródło. Nabyliśmy 650 egzemplarzy Biblii Ekumenicznej w łódzkiej okładce i to jest 650 osób, które mają tę Biblię. To też jest jakiś efekt ekumeniczny, którego nie wolno pomijać. Oczywiście, można się okopać w swoich twierdzach, także my reformowani mamy do tego tendencje, natomiast myślę, że ekumenizm, który nie oznacza synkretyzmu, a społeczność jest praktycznym świadectwem o tym, co zwiastujemy.

 Co jakiś czas powraca idea stworzenia jednego Kościoła ewangelickiego czy to w formie konsystorza, jak to było w dawnych czasach, czy jakiejś innej postaci zacieśnienia wewnątrzewangelickich więzi. Czy ta idea jest bliska księdza sercu?

To jest pytanie do mnie jako reformowanego czy biskupa Kościoła reformowanego?

 Myśli ksiądz, że jest konieczność rozdzielenia hipostazji?

Na gruncie prawnym Kościoła nie ma na razie takich tendencji, choć temat kilkakrotnie wracał
z różnych stron. Była nawet koncepcja metodystyczna stworzenia jednego Kościoła z trzech wyznań – rzeczonych metodystów, reformowanych i luteran – na bazie wspólnoty wokół Stołu Pańskiego i kazalnicy. Jeśli chodzi o moje osobiste zdanie to nie dostrzegam niczego, co miałoby mnie odwieźć od myślenia o unii.

 A konkretniej?

Myślę, że nasze Kościoły są mniejszościowe choć w inny sposób, a w jedności siła, więc byłoby to – w mojej ocenie – pozytywne. Myślę, że mamy sobie również coś do zaproponowania teologicznie, coś, co obydwa wyznania luterańskie i reformowane, by ubogaciło. Więc dlaczego nie? Niemniej wszystko oparte jest o oficjalne ustalenia, wynikające z pracy naszych synodów.

Rozmawiał: Dariusz Bruncz
/ekumenizm.pl