Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

12 / 1993

ROZMOWA Z MARCINEM TYRNĄ senatorem RP i przewodniczącym „Solidarności” Podbeskidzia

Marcin Tyrna, lat 48, bielszczanin z dziada pradziada. Od 14 roku życia związany z bielską Befamą. Zawód – frezer. W sierpniu 1980 roku członek komitetu strajkowego, następnie przewodniczący zakładowej organizacji NSZZ „Solidarność”. W stanie wojennym internowany. Po 1984, wraz z innymi kolegami ze zdelegalizowanej „S”, postanowił wejść do Rady Pracowniczej i został jej wiceprzewodniczącym. Po relegaliza–cji związku (1989) ponownie przewodniczył zakładowej organizacji „S” w Befamie. W1990 został wybrany na wiceprzewodniczącego, a w 1992 na przewodniczącego Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Podbeskidzia. W wyborach 19 września kandydował do Senatu z listy „Solidarności”. Został wybrany największą liczbą głosów w Bielskiem (ponad 65 tysięcy). Członek parafii ewangelicko–augsburskiej w Starym Bielsku, długoletni prezes parafialnego chóru. Żonaty, troje dzieci.

Co mogło skłonić człowieka o takim pięknym życiorysie związkowca, człowieka, który wiele dobrego zrobił dla ludzi w tym regionie i dla samego regionu, do tego, żeby kandydował do Senatu i włączył się w nurt wielkiej polityki?

Za dużo tych dobrych słów o mnie... Jestem zwykłym, szarym człowiekiem. W życiu kieruję się wskazaniem biblijnym: wszyscy jesteśmy nieużytecznymi sługami, bo czynimy tylko to, co powinniśmy czynić – spełniamy jedynie polecenia naszego Pana [por. Łuk. 17:10 – przyp. B. St.]. Dlatego żaden wierzący chrześcijanin, tak długo jak żyje, nie może powiedzieć: wszystkiego już dokonałem, wszystko już zrobiłem.

To jest jeden motyw mojego działania. Ale jest i drugie źródło, z którego czerpię – to moje korzenie. Wyrastają one z tej ziemi bielskiej i cieszyńskiej, z Kościoła, z rodzinnego domu, który dał mi bardzo dobre wzorce, przede wszystkim w osobach moich rodziców. Ojciec był, tak jak ja, prostym człowiekiem, kowalem. Przed wojną nie jeden raz zaznał goryczy bezrobocia, uczestniczył w organizowanych tu strajkach. Za okupacji niemieckiej więzili go Niemcy, bo nie sprzeniewierzył się Polsce i nie podpisał volkslisty. Po wojnie z kolei komuniści odebrali mu kuźnię i wprowadzili do niej innego człowieka. To był dramat całej naszej rodziny. Mama, licząca dziś 82 lata, całe życie i siły poświęciła naszemu domowi. Wychowała siedmioro dzieci. Jest wspaniałym. Bożym człowiekiem. Jej życie i czyny świadczą o jej wierze.

Jak powiedziałem, moje korzenie wrastają głęboko w tę śląską ziemię, która jest jak tygiel – zawsze mieszały się tu różne kultury, narodowości, wyznania i języki. Przed wojną Kamienica [dziś dzielnica Bielska, gdzie stoi dom Tyrnów – przyp. B. St.] była miejscowością o dużych naleciałościach niemieckich. Po wojnie wiele rodzin wyjechało do Niemiec, a ich miejsce zajęli repatrianci ze wschodu. Wielu z nich po raz pierwszy zetknęło się wtedy z ewangelikami. Na początku współżycie nie było łatwe, ale dzięki postawie moich rodziców zyskaliśmy ogólny szacunek. Wystarczy, że powiem pani, iż tu, w Kamienicy, gdzie mieszka zaledwie kilka rodzin ewangelickich, podczas ostatnich wyborów na sześciuset głosujących – czterystu pięćdziesięciu oddało swój głos na mnie. Odbieram to nie tylko jako wyraz zaufania do mojej osoby, ale jako uszanowanie moich rodziców i mojego śp. brata, który był tu radnym, ale niestety zmarł niedawno na zawał serca...

Pyta pani, dlaczego decyduję się na politykę? Sam nieraz zastanawiałem się, jak to się stało, że w ogóle znalazłem się w głównym nurcie wydarzeń ostatnich kilkunastu lat, w samym środku tego ruchu... Zaczęło się to w 1980, na hali fabrycznej, podczas strajku w Befamie. Mieliśmy wiele chęci, wyobrażeń o zmianach, jakie muszą się dokonać, ale kompletnie nie byliśmy przygotowani do czekających nas zadań. Wystarczy powiedzieć, że nie umieliśmy spisać swoich postulatów...

Od tamtej pory przeszliśmy długą drogę, rozwijaliśmy się organizacyjnie, zdobywaliśmy wiedzę związkową przez szkolenia, praktykę dnia codziennego, a także przez prześladowania. Przeszliśmy trudny chrzest. Czy więc po tym wszystkim można powiedzieć, że teraz nas już nie interesuje to, co się dzieje w kraju? Mam świadomość, że nie jestem merytorycznie przygotowany do pracy parlamentarnej, że brak mi doświadczenia i wykształcenia. Ale mam także przeświadczenie – i ono dodaje mi siły – że to jest powołanie. Bóg stawia nas w różnych miejscach i oczekuje określonych działań i postaw. Dlaczego akurat mnie, prostemu człowiekowi, jakich wielu w tym kraju, wyznaczył taką rolę? Zastanawiam się nad tym i jeszcze nie znajduję pełnej odpowiedzi, ale wiem, że muszę tę drogę przyjąć. Uczniowie Pana Jezusa też byli prostymi ludźmi i też pewnie się zastanawiali, dlaczego akurat ich wybrał, ale robili to, czego od nich wymagał. Gdyby więcej ludzi w Polsce zadawało sobie pytanie: czy wypełniam swoje posłannictwo tam, gdzie zostałem postawiony? – to nasza kondycja gospodarcza, polityczna, nie mówiąc o moralno–duchowej, byłaby o wiele lepsza.

O ile mnie pamięć nie myli, przy poprzednich wyborach parlamentarnych nie był Pan entuzjastą tworzenia w Sejmie przedstawicielstwa związkowego. Co spowodowało, że zmienił Pan zdanie i zdecydował się sam kandydować?

Byłem powściągliwy wobec startowania w wyborach działaczy „Solidarności”, ale lojalny wobec decyzji Komisji Krajowej. Dlatego, gdy koledzy z regionu zajęli się kampanią wyborczą, ja prowadziłem związek. Byłem wtedy wiceprzewodniczącym regionu. Później, gdy wybrano mnie przewodniczącym, starałem się o bliską współpracę z posłem i senatorem, którzy wyszli z naszych szeregów. Ale okazało się to niemożliwe, bo z chwilą wejścia do parlamentu ludzie ci zmienili swoje spojrzenie, byli już „inaczej poukładani”. Bogatszy o te doświadczenia uznałem, że jeśli „Solidarność” ma wystartować i w tych wyborach, moim obowiązkiem jest zadbać, aby z obecności jej przedstawicieli w parlamencie związek czerpał wymierne korzyści. To jest spojrzenie praktyka.

I nie zraziła Pana świadomość, że w poprzednim Sejmie Klub Parlamentarny „Solidarność” nie odnosił wielkich sukcesów, a w dodatku pośrednio – przez obalenie rządu – przyczynił się do rozwiązania parlamentu i do takiego układu sił politycznych, jaki mamy teraz po wyborach?

Na wyniki wyborów ludzie „Solidarności” w pewnym sensie sobie zapracowali. Niektórzy liderzy nie byli godni sprostać głoszonym ideałom, nie podołali tym wszystkim sprawom. Ich postawy często zaprzeczały ideałom „Solidarności”.

Co do obalenia rządu... Ja to widzę inaczej. Nie Klub Parlamentarny podjął taką decyzję, lecz Komisja Krajowa, której i ja jestem członkiem. Może rzeczywiście nie wszyscy mieli świadomość, czym się to skończy, ale przed nami stała alternatywa: albo strajk powszechny, bo tak wielki był niepokój ludzi i tak szalona presja społeczna, a w tym wszystkim świadomość naszej niemocy, albo wariant drugi, który przeszedł. Uważam zresztą, że czas rządów liberalno – demokratycznych i tak się kończył. W czasie przejściowym, w jakim kraj się znajduje, powinny następować wymiany ekip i częstsze wybory. Musi być przyspieszona weryfikacja, bo my nie mamy czasu, by tak jak ustabilizowane demokracje dochodzić do normalności politycznej przez długie dziesiątki lat.

Czy zaś Klub Parlamentarny „S” miał osiągnięcia, czy nie? Oczywiście, pewne osiągnięcia były, ale my nie umieliśmy ich nagłośnić i dobrze sprzedać. Zabrakło też dobrej woli ze strony rządzących przy wprowadzeniu np. paktu o przedsiębiorstwie, który wiele spraw rozwiązywał, a generalnie – zabrakło chęci wywiązania się z zawartych umów i porozumień.

Klub podejmował wprawdzie różne inicjatywy ustawodawcze, czynnie pracował w komisjach, ale nie wszystko udawało mu się przeprowadzić przez głosowanie. Mieliśmy tylko 27 posłów, a w dodatku czasem musieli oni wchodzić w różne dziwne koalicje. Żeby, na przykład, przeforsować pewną ustawę o zasiłkach, głosowali przeciwko odwołaniu ministra przekształceń własnościowych. A w dodatku, jak już wspomniałem na początku naszej rozmowy, część posłów solidarnościowych przestała grać kartą związkową i bronić naszych interesów.

Ja nie należę jednak do osób, które tylko krytykują, lecz chcę wnosić elementy pozytywne do wszystkiego, czym się zajmuję. Mam nadzieję, że udało mi się to udowodnić tu, na Podbeskidziu, teraz zaś postaram się to przenieść do parlamentu.

Czy sądzi Pan, że będzie Pan skuteczniejszy jako senator niż jako szef ,,S” Podbeskidzia? Że zrobi Pan więcej dla ludzi i regionu, niż Pan robił dotąd?

Na pewno tak, zwłaszcza że pozostaję przewodniczącym regionu. Nie będę zawodowym parlamentarzystą, tylko związkowcem. Wykonując swoją pracę w Senacie muszę nieustannie pamiętać, że to stąd pochodzę, że to ci ludzie mnie wybrali. Oni oczekują, że będę z nimi dalej. Ciągle jeszcze zbyt wiele decyzji zapada w Warszawie, w ministerstwach. Nadal silna jest centralizacja władzy. To jeszcze jakiś czas potrwa. Zależy mi więc na tym, aby mieć większą siłę przebicia i dzięki niej dla mojego Bielskiego, które z perspektywy Warszawy jest tylko prowincją, osiągnąć jak najwięcej dobrego. Nam się tutaj udało dokonać sporo – dość skutecznie rozwiązujemy sprawę bezrobocia, wymusiliśmy na samorządach lokalnych organizowanie robót publicznych. Żywiecczyzna, a więc głównie wieś, buduje szkoły, tworzy warsztaty rzemieślnicze, podejmuje działania gospodarcze

buduje się oczyszczalnie ścieków, kanalizację, drogi. I te nasze oddolne inicjatywy hamowane są decyzjami warszawskimi. A przecież nie może być tak, że ministerstwo tylko mówi o aktywnych formach przeciwdziałania bezrobociu, w praktyce zaś, gdy my je stosujemy i dajemy przykład całemu krajowi, jak można te sprawy dobrze rozwiązywać

ogranicza się nam odgórnie środki finansowe. Wiem, że wiele jest w Polsce terenów zagrożonych bezrobociem strukturalnym, my zaś – na ich tle – lokujemy się na dobrej pozycji, ale to jeszcze nie powód, by – przy potrojeniu w budżecie krajowym środków na ten cel – nam dawać mniej pieniędzy niż dawniej.

Także nasze ustawodawstwo finansowe jest ciągle niedoskonałe, zawiera dwuznaczne zapisy, wymaga wyjaśnień i interwencji w samym ministerstwie. Myślę, że także w tych sprawach mogę być bardziej skuteczny jako senator. Generalnie zaś chcę realizować program „Solidarności”, z którym się identyfikuję, chcę wraz z innymi kolegami być głosem społeczeństwa w Senacie, z trybuny senackiej i za pośrednictwem środków masowego przekazu mówić o żywotnych dla pracowników sprawach. Na pewno będziemy też podejmować inicjatywy ustawodawcze, ale czy je przeprowadzimy? Przy takich proporcjach...? Będziemy opozycją, bo cóż innego nam pozostaje. Nie oznacza to jednak, że będziemy przeciw wszystkiemu i wszystkim. Nie. Jeśli koledzy z innych ugrupowań dotrzymają swych obietnic przedwyborczych i naprawdę zechcą realizować swój program, to my będziemy „za”. Pod warunkiem, że posłuży to dobru ludzi.

Dla czytelników „Jednoty”, pisma chrześcijańskiego, istotne jest, że Marcin Tyrna to gorący wyznawca Jezusa Chrystusa, chrześcijanin, który służbę Bogu pojmuje w kategoriach służby człowiekowi.

Inspiracją człowieka wierzącego, jego wszystkich działań, jest Jezus Chrystus. Jestem ewangelikiem augsburskim głęboko osadzonym w swoim Kościele, także przez korzenie rodzinne, o których wspominałem. Ale nie samo członkostwo w Kościele jest najważniejsze. Kościół to tylko drogowskaz, pomocnik w wybraniu drogi. Natomiast Panem każdego wierzącego i całego Kościoła jest Jezus Chrystus. Jego mamy słuchać. Nie wszyscy są tego świadomi. Także i tego, że Kościół potrzebuje ciągłej reformy. Na szczęście nasze obydwa Kościoły ewangelickie cechuje taka świadomość. Jest to ważne szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy nie o deklaracje chodzi, ale o rzeczywiste działanie, podejmowane każdego dnia. Dlatego doceniam to, że „Jednota” jest pismem naprawdę otwartym, praktykującym ekumenizm w czynach, na co dzień. Powiedziano bowiem: ten jest moim bratem, siostrą i matką, kto pełni wolę Ojca mojego [por. Mat. 12:50 i par. – przyp. B. St.], a nie ten, kto należy do Kościoła katolickiego czy ewangelickiego. To nie są rzeczy tożsame. Często też popełniamy błąd sądząc, że ludzie chodzący do danego kościoła są lepsi od tych z innego. A przecież nie to jest ważne, że się do kościoła chodzi, ale to, z czym się z niego wychodzi; nie to, że znajdujemy się w takiej czy innej formacji kościelnej, ale to, czy znajdujemy się w centrum – w Jezusie Chrystusie. Nie o to chodzi, by działał mechanizm przyzwyczajenia, czy też – jak to jest wyraźnie artykułowane w katolicyzmie – obowiązku obecności na nabożeństwie. My Panu Bogu łaski nie robimy. On ją robi nam. Jesteśmy tylko biorcami. A kto czerpie z Ducha, ten trwa w dziecięctwie Bożym i sam chce dawać innym. I to jest cała moja filozofia, a właściwie prawda o postępowaniu ludzi wiary.

Chcę jeszcze coś powiedzieć o sobie, żeby przypadkiem nie powstał obraz wyidealizowany. Mam wprawdzie ideały i dążę do ich realizacji, ale jestem bardzo ułomny. Cały czas towarzyszy mi świadomość, że stoję przed obliczem Wszechmocnego, który widzi mnie takim, jaki jestem naprawdę – z całą moją słabością, ułomnością i złem. On wie, że moje piękne słowa nie zawsze udaje mi się przekładać na równie piękne czyny. Ale staram się dokonywać codziennych aktów pokory i oczyszczenia, walczyć ze słabościami, namiętnościami, nawykami. Słucham też opinii moich najbliższych, zwłaszcza żony, która w swoim krytycyzmie wobec mnie ma wiele racji. W ogóle przywiązuję dużą wagę do tego, jak układają się stosunki w rodzinie i uważam, że rodzina powinna być wizytówką, zwłaszcza polityków.

Dziękuję Panu za rozmowę. Chcę ją zakończyć życzeniami, które wypowiedziałam na powitanie, gdy spotkaliśmy się dziś u progu Pańskiego domu w Kamienicy: żeby Bóg pozwolił Panu zachować czystość serca, jasność umysłu i obdarzył duchową mocą w podążaniu tą niełatwą drogą, na którą Pan wstąpił.

Miałbym jeszcze jedną prośbę. Jestem w pełni świadomy, że to, iż na tak eksponowanym miejscu, jakim jest Senat, nie znalazła się wielka figura z Kościoła ewangelickiego, lecz jakiś Marcin Tyrna – stało się z woli Bożej. Chciałbym w tej sytuacji czuć wokół siebie powiew modlitwy.

To mogę obiecać. Za pośrednictwem „Jednoty” poprosimy zbory ewangelicko–reformowane, aby modliły się w Pana intencji.

Dziękuję, ale zwracam się o to samo do moich współwyznawców.

Rozmawiała Barbara Stahlowa
Bielsko–Biała, 23 września 1993, czwartego dnia po wyborach