Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

7 / 1993

Amerykańskie impresje

DOKOŃCZENIE

PANORAMA MIASTA ANIOŁÓW

Los Angeles, największa podobno metropolia w Stanach Zjednoczonych (10 milionów mieszkańców), robi wrażenie wielkiego, nieskończenie rozległego przedmieścia. Z obserwatorium astronomicznego na szczycie Mt. Hollywood w parku Griffitha widać morze domków z ogródkami, rozciągające się aż po horyzont, zamknięty na zachodzie pasmem górskim Santa Monica, na północy San Gabriel, a na południu błękitnym, zamglonym bezmiarem Oceanu Spokojnego.

Na tej ogromnej przestrzeni tylko tu i ówdzie sterczy pojedynczy kilkupiętrowy budynek, a w dali majaczą przez smog dwa gniazda drapaczy chmur – Pasadena i śródmieście Los Angeles. Jak w całej metropolii, tak i w śródmieściu po chodnikach wzdłuż ulic między wieżami budynków poruszają się tylko pojedynczy przechodnie. Jako środek lokomocji służy samochód, dlatego jezdnie są znakomite, a chodników w niektórych dzielnicach nie widać w ogóle; między domkami a jezdnią rozciąga się miękki, dobrze utrzymany dywan trawnika. Olbrzymia, rozległa metropolia ma jednak równie wielkie problemy komunikacyjne. Projekt budowy metra został skutecznie storpedowany przez lobby samochodowo-paliwowe. Rezultat jest taki, że na autostradach w godzinach szczytu rzeka samochodów porusza się z szybkością pieszego. Kalifornijska autostrada, tzw. freeway („wolna droga”), jest więc w praktyce powolna.

ARMIA ZBAWIENIA

Poza godzinami szczytu można jednak bardzo szybko dojechać z Hollywood do śródmieścia, gdzie mieści się ośrodek Armii Zbawienia. Na narożniku jednopiętrowego budynku, który przycupnął w cieniu drapaczy, sterczy wieżyczka z dzwonem i krzyżem oraz napisem świetlnym: EJERCITO DE SALVACION, co po hiszpańsku znaczy właśnie Armia Zbawienia. Po hiszpańsku, ponieważ jest to drugi, obok angielskiego, język urzędowy, a instytucja ta swoją działalnością obejmuje głównie Latynosów, którzy często żyją w głębokiej biedzie.

Armia Zbawienia, organizacja międzynarodowa założona w 1865 r. w Anglii przez Williama Bootha, na terenie Stanów Zjednoczonych prowadzi szeroką działalność. Charakteryzuje się wojskową strukturą i dyscypliną. Na jej czele stoi generał, poszczególne funkcje sprawują oficerowie różnych stopni. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety występują w granatowych mundurach, ale równie często noszą się po cywilnemu. Zasady wiary w ogólnych zarysach pokrywają się z doktryną ewangelicką, choć nie uznaje się żadnych sakramentów, a główny nacisk kładzie się na stronę moralną chrześcijaństwa. W Polsce Armia jest znana głównie z literatury lub filmów, a przez nieświadomy ogół traktowana jest z lekkim przymrużeniem oka. Tymczasem prowadzi ona działalność godną uwagi, głównie na polu społecznym, nakierowaną na ratowanie ludzi, którzy znaleźli się na marginesie życia. Armia zajmuje się więc więźniami i pijakami, prowadzi tanie kuchnie, hotele robotnicze, schroniska dla bezdomnych, a także szpitale i szkoły.

Przy tego rodzaju działalności salwacjoniści (zwani też salutystami) musieli zetknąć się z problemem AIDS, z którym próbują się zmierzyć. Przede wszystkim więc starają się, aby ludzie zarażeni wirusem HIV (Humań Immunodeficiency Virus) nie czuli się odrzuceni. Zaczęli organizować dla nich schroniska, zajęli się też ich edukacją oraz uświadamianiem społeczeństwa o problemach wynikających z choroby, informowaniem młodzieży o sposobach zapobiegania zakażeniu.

W centrum Los Angeles Dom Betezda – schronisko Armii Zbawienia dla chorych na AIDS – otwarty został dopiero we wrześniu 1992 r. Dach nad głową znaleźć tu może szesnaście rodzin. Każde mieszkanko składa się z dwu skromnie urządzonych pokoi oraz łazienki. Dobrze wyposażona kuchnia według specjalnej receptury przygotowuje podnoszące odporność organizmu posiłki, które spożywa się we wspólnej jadalni. Gdy rodzice wychodzą do pracy, niemowlęta znajdują fachową opiekę w miejscowym żłobku, a starsze dzieci mogą się bawić na przystosowanym do tego celu tarasie.

Rodzina Davisów jest jedną z pierwszych, które znalazły schronienie w Betezdzie. David, czterdziestotrzyletni mężczyzna, niegdyś zawodnik drużyny baseballowej, przez dwadzieścia pięć lat nie mógł sobie znaleźć miejsca w życiu. Z narkotykami zetknął się po ukończeniu szkoły średniej, problem nasilił się, gdy odbywał służbę wojskową w Wietnamie. Narkotyki, napady szału, rozboje charakteryzowały ten okres jego życia. Trzydziestoośmioletnia Carmen związała się z nim przed kilku laty i wtedy próbowali razem zacząć inne życie, ale wkrótce okazało się, że oboje są nosicielami wirusa HIV. Świat znowu się zawalił, wrócili do narkotyków, tułali się bez domu. W tym czasie na świat przyszły dwie córki. Starsza, Ana, ma obecnie 6 lat. U młodszej, czteroletniej Shay, wykryto po urodzeniu wirusa HIV. Niedawno cała rodzina trafiła do Betezdy i znalazła tam nadzieję, tak bardzo potrzebną w tułaczym życiu. Po raz pierwszy od 15 lat David nawiązał kontakt z ojcem i siostrą, których odwiedził razem ze swoją rodziną.

Podczas wizyty w Betezdzie towarzyszył nam ks. Bryce Little, jeden z siedmiu pastorów pracujących w parafii Hollywood. Każdy z nich ma odrębny zakres obowiązków. Pierwszy, pastor, ks. Lloyd Ogilvie, o którego szczególnej działalności kaznodziejskiej pisałem obszernie w poprzednim odcinku, sprawuje ogólne kierownictwo nad pracą zboru. Ks. Jack Loo, Estończyk z pochodzenia, jest jego zastępcą, prowadzi studia biblijne i zajmuje się administracją. Ks. Davidowi Williamsonowi powierzono pieczę nad doradztwem duszpasterskim, ks. Scottowi Erdmannowi – sprawy uaktywniania parafian, ks. Robertowi Stoverowi – odwiedziny domowe. Czarnoskóra pani pastor Dorothy Cross dba o formację duchową całej społeczności, a nasz gospodarz kieruje wydziałem misji i kontaktów z miejscowym środowiskiem ludzi spoza zboru. Poza wymienionymi pastorami jeszcze siedemnaście osób świeckich kieruje różnymi działami pracy.

Cała ekipa spotyka się co czwartek w porze lunchu, czyli w południe. Wszyscy przynoszą coś do jedzenia i picia, po czym rozmawiają o pracy, a także o problemach osobistych. Zebraniem tym kieruje ks. Ogilvie. Braterska, nie wymuszona atmosfera pozwala na szczere wypowiedzi nawet o sprawach bardzo trudnych. Jeśli trzeba, wszyscy skupiają się przy danej osobie, kładą ręce na jej głowie, ramionach i zaczyna się głośna modlitwa. Wyraża ona wspólną troskę o człowieka i głęboką wiarę, że Bóg słucha i spełnia nasze prośby. Spotkanie trwa mniej więcej półtorej godziny, po czym każdy wraca do swojej pracy.

MISJA

My idziemy wraz z ks. Littlem do drewnianego, zielonego budynku, gdzie na piętrze znajduje się biuro misji. Gabinet, pełen książek, wyposażony jest skromnie lecz funkcjonalnie, między innymi w komputer z drukarką. Jego lokator żyje w stałym pośpiechu, głowę ma pełną nowych pomysłów, dostarczając współpracowniczkom – sekretarce Char Frost i niestrudzonej wolontariuszce, emerytowanej nauczycielce angielskiego Annie Kerr – masę roboty. Zewnętrzne schody wprost z ulicy prowadzą do sąsiednich pomieszczeń, gdzie pracuje pani Lettie Liu, Chinka z pochodzenia, która kieruje wydziałem diakonii. Raz w tygodniu schody na piętro zapełniają się ludźmi stojącymi w kolejce po odbiór pomocy w postaci żywności, odzieży, leków. Przypomina mi się działalność naszej diakonii i słowa Jezusa z Ewangelii: ubogich zawsze mieć będziecie.

W tym skromnym, drewnianym domu schodzą się nici wielu różnych przedsięwzięć. Diakonia, misja „City Dwellers”, o której wspomniałem w pierwszym odcinku, przedszkole dla dzieci z okolicznych rodzin, zespoły młodzieży przygotowujące się do letnich wypraw ewangelizacyjnych, na przykład do Polski czy do Gwatemali, młodzi misjonarze wyjeżdżający na dłuższy pobyt w Kazachstanie – to tylko kilka przykładów inicjatyw, podejmowanych przez grupę ks. Bryce'a Little'a. Wszystkie te sprawy znajdują się w fachowych rękach, bo ks. Little spędził wiele lat na misjach w Afryce i Azji. Również jego żona, Phyllis, zanim się pobrali, pracowała jako misjonarka w Afryce.

Nasza wizyta w parafii hollywoodzkiej również została przygotowana w tym miejscu. Domyślamy się, że program naszego pobytu powstał głównie dzięki wielokrotnie już wspominanej przeze mnie Annie Kerr. Oboje z mężem, Jackiem, profesorem politechniki, stanowią niezwykłą parę. Mimo zaawansowanego wieku są niesłychanie czynni. Profesor Jack Kerr prowadzi jeszcze zajęcia na uczelni, uprawia intensywnie tenis w lokalnym klubie sportowym, pisze wiersze na różne okazje, a także całe długie poematy, na przykład o podróży, którą wraz z żoną odbył do Szkocji, kraju swego pochodzenia. Przy tym wszystkim należy do filarów społeczności zborowej; widać, że dla wielu ludzi jest autorytetem. To właśnie on przed laty, mając na uwadze ewangelizacyjną kampanię telewizyjną, znalazł wybitnego kaznodzieję, ks. Lloyda Ogilvie, i nakłonił go do podjęcia pracy w Hollywood. Gdy trzeba, wygłasza od czasu do czasu kazanie lub w zastępstwie chorego pastora prowadzi rozmowy z osobami zamierzającymi wstąpić do Kościoła. Oboje z żoną nie żałują dla zboru ani czasu, ani grosza. Ich dom jest też miejscem spotkań grup studiujących Pismo Święte oraz młodzieży pracującej w misji miejskiej. Codziennie wieczorem, po kolacji czyta się tu Biblię i rozważa ją razem z gośćmi. We wspólnej modlitwie pojawiają się rozmaite imiona osób obecnych i nieobecnych, bliskich i dalekich, ludzkie sprawy, obejmowane modlitewną troską, kierowaną do Boga

MAŁE GRUPY

Szczególnie dla nas wartościowe były wizyty w prywatnych domach. Niekończące się rozmowy obejmowały szeroki wachlarz tematów osobistych, publicznych, kościelnych. Okazuje się, że jedną z tajemnic ożywionej działalności tego kilkutysięcznego zboru są małe grupy. O grupowych spotkaniach w niedzielne przedpołudnia pisałem w poprzednim odcinku. Rzeczą charakterystyczną są grupy mężczyzn spotykających się raz w tygodniu wczesnym rankiem, przed pracą, na studium biblijnym i modlitwie. Posługują się oni specjalnym wydaniem Nowego Testamentu, opatrzonym komentarzami, uwagami, wskazówkami oraz pytaniami, ułatwiającymi dyskusję i utrwalenie materiału. Spontaniczna, nieformalna modlitwa pomaga w ukształtowaniu osobistego, bezpośredniego stosunku do Boga. Wspólne, głośne czytanie Pisma Świętego i dyskusja nad nim wpływa na sposób myślenia, a potem i postępowania, w myśl zasad Ewangelii, pomaga znaleźć rozwiązanie różnorodnych osobistych problemów, wreszcie rozwija partnerską więź między uczestnikami tych spotkań. Osobista wiara się pogłębia, rośnie potrzeba przynależności do wspólnoty, umacnia się poczucie bezpieczeństwa, gdy ludzie mogą liczyć na braterskie oparcie zarówno w przy-czynnej modlitwie, jak i w próbach rozwiązywania problemów, w gestach przyjaźni oraz w konkretnych aktach solidarności. Mężczyźni, o których tu mowa, tworzą jedną z wielu bardzo różnorodnych grup.

POLSKI AKCENT

Obejmujący siedem stron maszynopisu szczegółowy program pobytu niewiele czasu pozostawiał na zwiedzanie, ale też celem tego wyjazdu nie była turystyka, lecz praca, określona w programie Kościoła jako „misja w USA”. Niemniej jednak pomyślano o odprężeniu i zaplanowano wyjątkowo sympatyczną niespodziankę z polskim akcentem. Na stokach Mt. Hollywood znajduje się obszerny biały budynek amfiteatru, a w nim ogromny obraz pt. „Ukrzyżowanie”, namalowany przez Jana Stykę. Malarz, zainspirowany przez Ignacego Paderewskiego, udał się do Palestyny, aby przestudiować scenerię tego wielkiego wydarzenia i oddać ją potem w jak najbardziej realistyczny sposób. Płótno o wymiarach 58,5 x 13,5 m (co daje ponad 789 m2), zasłonięte jest kurtyną. Nieliczni goście zasiadają w fotelach, niczym w teatrze. Gaśnie światło, słychać lekki szum rozsuwającej się zasłony. Reflektory punktują poszczególne fragmenty obrazu, a głos płynący z głośnika na tle przyciszonej muzyki objaśnia pokazywane sceny. Na końcu oczom widza ukazuje się całość przedstawiająca panoramę Golgoty wraz z częścią Jerozolimy i jej murami. Artysta nie poszedł tradycyjną drogą i nie przedstawił Jezusa wiszącego już na krzyżu, lecz pokazał scenę tuż przed egzekucją. W środku stoi Jezus w białej szacie, ręce opuszczone wzdłuż ciała, głowa spokojnie wzniesiona ku niebu, obok leży jeszcze krzyż dla Niego przygotowywany. Dwaj skazańcy ze związanymi rękami stoją za Jezusem i czekają, aż zawisną na swoich, już wkopanych w ziemię, krzyżach. Scenę tę otaczają grupy faryzeuszów, starszyzny żydowskiej oraz żołnierzy, którzy asystują przy egzekucji i odpychają gromadę ciekawskich. Na stronie stoją trzy Marie i apostoł Jan. Burzowe chmury napełniają obraz szczególną poświatą. Całość wywiera ogromne wrażenie.

Program trzytygodniowego pobytu był niesłychanie intensywny. Wystarczy powiedzieć, że w ciągu 18 dni obejmował 47 rozmaitych spotkań, zebrań i wizyt domowych, które nie tylko dały nam okazję zapoznania się z ludźmi, ich życiem i problemami oraz z działalnością wielu zespołów, ale też pozwoliły na opowiedzenie naszym gospodarzom o polskich sprawach, co spotykało się z ich wielkim zainteresowaniem. Słuchacze zadawali wiele pytań na temat warunków panujących w Polsce – obecnie i dawniej – interesowali się działalnością Kościoła, stosunkami między wyznaniami, trudnościami codziennego życia. Wydaje się więc, że nasza wizyta przyniosła obopólne korzyści i stworzyła warunki do rozwijania dobrych, partnerskich stosunków między parafią hollywoodzką i warszawską, mimo dzielącego je ogromnego dystansu w czasie i przestrzeni.

Ks. Bogdan Tranda