Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

6 / 1998

POLSKIE LOSY

W kwietniowej, świątecznej „Jednocie” zamieściliśmy pierwszą część niezwykłych wspomnień człowieka, którego tożsamość narodowa została rozdarta na skutek okrutnych powikłań historii. Z tych zdarzeń wyszedł jednak bez szwanku, rany zabliźnił czas, dzisiejsza jednocząca się Europa daje nadzieję na rozwikłanie wielu dylematów. A pozostała w sercu kropla goryczy stała się, na szczęście, kojącą kroplą mądrości red.  

Opowieść Bogdana Żuralskiego

Część II

Kiedy zobaczyłem krasnoarmiejców, pomyślałem, że tylko jakimś odpowiednim „wejściem” mogę się wywikłać z opresji. W pamięci pozostało mi parę słów rosyjskich z częstych moich rozmów z przyjacielem lat dziecięcych, Olegiem Józefowiczem, pochodzącym – mimo polskiego nazwiska – z „białej” emigranckiej rodziny rosyjskiej, która po rewolucji uciekła z Rosji. Osiedlili się w Poznaniu, jego ojczym był profesorem na Uniwersytecie Po­znańskim. Bywałem częstym gościem w ich domu i z tego czasu pozostały mi w głowie niektóre rosyjskie zwroty.

Posłużyłem się teraz nimi, kiedy podszedłem do czołgu, przy którym stali rosyjscy oficerowie i odbywali naradę nad rozłożonymi na czołgu ma­pami. Podszedłem śmiało i ja, cywil, zapytałem, czy droga na Poznań wolna, bo chcę tam iść. „A won, schowaj się, tam front!” – nakrzyczeli na mnie. O to mi właśnie chodziło – żeby mi kazali iść precz. Oddaliłem się pośpiesznie.

Poszedłem do wsi, gdzie mieszkali pracownicy majątku Powodowo, i tam zatrzymałem się u osoby, która mnie lubiła, kucharki. Dowiedziałem się od niej, że państwo Lehfeldtowie dopiero przed dwoma dniami z dziećmi, w tym z niemowlęciem, opuścili pałac i z częścią dobytku na wozach, z raso­wymi psami i końmi odjechali na zachód. Przeczekałem u niej dzień czy dwa, aż się zrobiło naprawdę spokojnie, i wyruszyłem dalej pieszo, przez Wolsztyn w kierunku Poznania.

Po drodze wszystko wyglądało okropnie – było to jedno wielkie pobojowisko, wszędzie leżały trupy ludzi i koni. Wtedy też jeszcze dwa razy mia­łem okazję zginąć, bo zanim dotarłem do rogatek Poznania, front dwukrotnie się zmieniał. Raz znalazłem się nagle pośrodku bitwy i skryłem się w jakiejś piwnicy, a dosłownie nade mną walczyli niemieccy i rosyjscy żołnierze. A drugi raz za Stęszewem, już bardzo blisko Poznania. Zobaczyłem, że nad miastem unosi się olbrzymia chmura dymu – wyglądało, że cały Poznań płonie. I rzeczywiście tak było. Nie szedłem już wtedy sam. Przyłączył się do mnie chłopak, który uciekł z robót przymusowych w Niemczech i który także pochodził z Poznania. Postanowiliśmy przeczekać trochę w tej wsi (nazywała się Rosnówko), nad małym jeziorem.

Przyjął nas jakiś gospodarz. Posiedzieliśmy u niego, ale ponieważ w jego domu było ciasno a pogoda ładna, śnieg, więc poszliśmy trochę pospa­cerować po wsi. Tu napadł na nas jakiś pijany rosyjski żołnierz i bełkocząc kazał nam zejść po stoku nad jezioro. Zdjął pepeszę i wyglądało na to, że chce się zabawić, strzelając do nas. W nagłym olśnieniu zaproponowałem mu, że lepiej będzie, gdy razem pójdziemy coś wypić. Pomysł chwycił i poszliśmy do „naszego” domu, gdzie gospodarz szybko wyciągnął butelkę bimbru, a gospodyni pobiegła tam, gdzie kwaterowali oficerowie rosyjscy.

Zaczęliśmy pić. Wyglądało to tak, że żołnierz nalał mi bimbru, pełną szklankę, i kazał pić duszkiem. Stał nade mną, wymachiwał pepeszą i przynaglał: „No pij, pij!” Bał się widocznie, że chcemy go otruć. Wypiłem. Też przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Ale żołnierz się uspokoił, uznał, że wszystko w porządku, i sam zaczął pić. To nas uratowało. A po paru minu­tach nadszedł oficer z jakimiś ludźmi i go zabrali.

W tej wsi siedzieliśmy, dopóki nie uznaliśmy, że można iść dalej. Ale nie przyszło mi wtedy na myśl, że chociaż udało mi się przebić przez całą Europę, wyjść cało z tylu opresji, to – gdy dotrę na ul. Chopina w Poznaniu – nie zastanę ani domu, ani mamy i siostry.

Niemcy bowiem ogłosili Poznań twierdzą (Festung Posen), bronili się zażarcie, a zmuszeni do oddawania po kawałku kolejnych części miasta, wycofywali się w stronę Cytadeli, paląc po drodze miotaczami ognia ocalałe z bombardowania domy. Jak dowiedziałem się później, mama z siostrą w cza­sie walk siedziały w piwnicy naszego domu, ale kiedy zaczęły płonąć sąsiednie domy, wyszły ze schronu. Nasz dom spłonął na ich oczach. Żołnierze, widząc stojące na ulicy kobiety, zabrali je z sobą. Tak znalazły się w Cytadeli poznańskiej, w olbrzymich lochach kilkadziesiąt metrów pod ziemią i tam przeżyły dwa tygodnie ostatnich walk.

Ja oczywiście w tym momencie o tym nie wiedziałem. Myślałem so­bie, że może uciekły, może wyjechały gdzieś na zachód, jak Lehfeldtowie... Na razie zatrzymałem się u moich przyjaciół. W nadziei, że czegoś się do­wiem, a także chcąc dać znak, że żyję, poszedłem do naszej kucharki, która, na szczęście, mieszkała nadal pod swoim dawnym adresem. I to właśnie od niej któregoś dnia nadbiegł ktoś z wiadomością: są mama i siostra! Pobie­głem bez tchu.

Radość była niewypowiedziana, uściski, pocałunki! Dopiero wtedy dowiedziałem się, że tuż przed naszym szczęśliwym spotkaniem cudem uszły z życiem. Kiedy bowiem wyszły z Cytadeli, znalazły się w rękach pijanego żołdactwa. Doprawdy jakimś cudem udało im się, przy pomocy zdjętych z rąk zegarków i pierścionków, opanować sytuację i po paru minutach zniknąć z oczu Rosjanom.

Takie było zakończenie etapu wojennego. Natomiast rozpoczął się następny etap mojego życia, który nie był już tak niebezpieczny, ale przykry i grożący różnymi konsekwencjami. Po pierwszej euforii, spowodowanej od­zyskaniem wolności i cieszenia się wszystkim, ujawnili się tacy mieszkańcy Poznania, którzy zaczęli plądrować pozostawione przez Niemców mienie. Rozpoczęły się też działania odwetowe. Dotknęły one najpierw moją mamę, którą ktoś na Rynku rozpoznał, wskazał palcem milicjantowi, a ten ją aresz­tował i gdzieś odprowadził. Siostry nie zabrał, widocznie uznał, że to jeszcze dziewczynka. W ten sposób mama gdzieś zniknęła, a myśmy z siostrą dalej siedzieli w mieszkaniu naszej kucharki. Na dłużej nie mogliśmy tam zostać, bo mieszkanko było malutkie i do tego zjechała do niej rodzina. Nie wiem, jakim cudem dostaliśmy mieszkanie – była to, co prawda, komórka w piwnicy, gdzie z trudem zmieściły się dwa łóżka, ale w każdym razie mieliśmy dach nad głową.

Nastąpiły dalsze ciężkie chwile. Mama przez rok siedziała w więzie­niu na Bujnickiej w oczekiwaniu na proces „za odstępstwo od narodowości polskiej” (tak!). Nie było nadziei na powrót ojca, mieliśmy bowiem świadomość, że nie żyje – to tylko mama wciąż żywiła irracjonalną nadzieję.

O jego tragicznej śmierci wiedzieliśmy już w czasie wojny. Byłem jeszcze w internacie we Wrocławiu, kiedy nagle – nie zapowiedziane – przy­jechały z Poznania mama z siostrą, wyciągnęły mnie ze szkoły i zawiozły do hotelu, gdzie się zatrzymały. Dopiero tam powiedziały mi, że nasz tata nie żyje, ponieważ jego nazwisko jest na liście polskich oficerów, opublikowanej przez międzynarodową komisję po ekshumacji w miejscowości Katyń. I z jednej strony moja matka przyjęła to jako tragiczną wiadomość, ale z drugiej – nie dopuszczała do siebie myśli, że to prawda. W odruchu samoobrony czepiała się nadziei, że może to jakieś nieporozumienie, jakiś podstęp... I były pewne przesłanki, żeby mogła tak przypuszczać.

Jeszcze zanim Katyń został odkryty, zjawił się któregoś dnia w na­szym domu w Poznaniu pewien człowiek, Niemiec, także przed wojną polski obywatel i oficer Wojska Polskiego. Powiedział, że był razem z moim ojcem w obozie w Kozielsku, ale potem stamtąd wyjechał do obozu w Griazowcu (to była ta grupa czterystu oficerów, którzy się uratowali). On sam należał do małej grupki oficerów polskich niemieckiego pochodzenia, którzy na skutek umowy Mołotow-Ribbentropp zostali niezwłocznie z Griazowca odesłani do Brześcia n. Bugiem i wypuszczeni na stronę niemiecką. Ten oficer, nazwiskiem Gläser, przyniósł pierwszą wiadomość o tym, co się z moim ojcem stało po 1939 r. I na postawie tego, że powiedział: „Myśmy wyjeżdżali w jednym kierunku, a oni wyjeżdżali w drugim”, moja mama budowała nadzieję, że ojciec wróci. Bo jak tamten wrócił, to dlaczego ojciec nie miałby też wrócić?

Z dokumentów, które otrzymałem stosunkowo niedawno z polsko-rosyjskiej Komisji do spraw wyjaśnienia zbrodni katyńskiej, mogę sobie po dziesięcioleciach wyobrazić motywy postępowania i tragiczną drogę na śmierć mego ojca. Jednym z tych dokumentów jest pismo porucznika Wojska Polskiego Stillera z Poznania do Ministerstwa Spraw Zagranicznych III Rzeszy w Berlinie, gdzie opisuje swoje przeżycia w Kozielsku. Por. Stiller też należał do tej grupy, którą Rosjanie przekazali Niemcom. W piśmie tym widocznie odpowiada na jakąś interpelację MSZ po odkryciu grobów katyńskich i opisuje losy innych oficerów polskich pochodzących z Poznania. Od­powiada więc konkretnie, że porucznik dr Tadeusz Żuralski jest mu znany i widywał go na terenie Kozielska. Że nie może stwierdzić, żeby docent Żural­ski w jakiś specjalny sposób działał przeciwko oficerom niemieckiego po­chodzenia, natomiast należał do „ogólnego bojkotu nas, Niemców, w Koziel­sku”. A więc mój ojciec, których pochodził z terenów niemieckich – z Prus Wschodnich, wykształcony na niemieckich uniwersytetach, ożeniony z Niemką, na pewno miał dużą szansę być wpisany na listę razem z Gläserem i Stillerem, i wrócić do domu. Ale wychowanie w domu dziadków, ich postawa podczas plebiscytu, wojna sprowokowana przez Niemcy spowodowały, że zdystansował się do Niemców i stał się absolutnie patriotycznym polskim oficerem.

W 1945 r. na wiosnę musiałem więc liczyć na własne siły. Tymcza­sem moją siostrę Ninę zgarnęła jakaś uliczna łapanka, a ponieważ nie miała żadnych polskich papierów, tylko niemiecką szkolną legitymację, zapako­wano ją do obozu pod Poznaniem dla takich „nie wyjaśnionych” osobników. Na szczęście nie była tam długo, bo jakiś milicjant wybrał ją sobie na służącą – był wtedy taki proceder, że „przedstawiciele władzy” brali sobie „Niemki” do bezpłatnej pracy domowej. 15-letnia Ninka nie trafiła najgorzej – w domu milicjanta miała co jeść i była stosunkowo bezpieczna.

Ja natomiast nie miałem żadnych papierów i groziła mi, jako byłemu żołnierzowi niemieckiemu (co dla NKWD było nietrudne do ustalenia) wywózka na Syberię. I wtedy do ówczesnego wojewody poznańskiego, dr. Feliksa Widy-Wirskiego, poszła siostra operacyjna z kliniki mego ojca, by się za mną wstawić i spytać, co robić, żeby ustrzec mnie przed wywózką. Dr Widy-Wirski, również poznański ginekolog, przed wojną oskarżony był o spowodowanie śmierci swojej pacjentki, której zrobił nielegalną skrobankę. Na procesie mój ojciec został powołany jako biegły i wydał taką ocenę tego przypadku, że sąd Widy-Wirskiego uniewinnił. Myślę, że swego rodzaju dług wdzięczności spowodował, iż wojewoda dał mi zaświadczenie na odpowiednim blankiecie, z wszystkimi moimi personaliami, że do czasu wyja­śnienia spraw administracyjnych związanych z moją osobą pozostaję do jego wyłącznej, osobistej dyspozycji.

Miałem w życiu dużo szczęścia do ludzi – jakiś człowiek stawał przypadkiem na ścieżce, którą szedłem, a potem okazywał się kimś ważnym w moim życiu. Takim ważnym człowiekiem okazał się dla mnie np. inżynier Kazimierz Eichelberger, specjalista wełnoznawca, wysiedlony ze Lwowa. Otworzył w Poznaniu delegaturę łódzkiej centrali tekstylnej na całą zachodnią Polskę. Zatrudnił mnie, a następnie otoczył prawdziwie ojcowską opieką.

Kiedy Burgi Lehfeldt znalazła się incognito w sierpniu 1945 r. w Po­znaniu i odwiedziła nas, mieszkaliśmy jeszcze w piwnicy, ale wkrótce dosta­liśmy „normalne” mieszkanie. Było to duże mieszkanie, gdzie w każdym pokoju mieszkała inna rodzina, a wspólna była kuchnia i łazienka. Nasze życie zaczęło się powoli jakoś układać. Mamie przysądzono rok więzienia, ale ponieważ ten rok odsiedziała do sprawy, więc od razu wyszła. Siostrę prędko odebrałem od milicjanta i poszła do szkoły, a ja, jeżdżąc po „Ziemiach Odzyskanych” i zwożąc do firmy wełnę, zarabiałem nie najgorzej i jednocześnie podjąłem naukę na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Poznańskiego. „Sprawa niemiecka” ciągle jednak powracała, stale były jakieś podejrzenia, nieprzyjemności, szykany. na skutek tego w 1951 r. wyrzucono mnie na wniosek ZMP z czwartego roku medycyny. Postanowiliśmy więc zacząć życie w nowym miejscu, bez obciążeń przeszłości. Przenieśliśmy się do Szczecina.

W Szczecinie każde z nas rozpoczęło jakąś swoją działalność zawo­dową, ku własnemu zresztą zadowoleniu – mama np. dostała profesurę w szczecińskim Konserwatorium. Tylko że czasy nie były przyjemne, stalinizm rozwijał się i kwitł nawet po śmierci jego twórcy. Tymczasem przez Szczecin jechały transporty przesiedleńców niemieckich z Polski do Niemiec. Ciągle jeszcze, po fali wywózek 1945 r., było wielu, którzy teraz sami chcieli wyje­chać, przede wszystkim Mazurzy. Była taka możliwość, ponieważ Konrad Adenauer, ówczesny kanclerz Niemiec Zachodnich, i jego minister spraw zagranicznych podczas wizyty w Moskwie w 1955 r. uzyskali zgodę na repatriację.

Wszystkie te transporty szły przez Szczecin, a myśmy mieszkali w domu obok torów kolejowych, którymi codziennie o tej samej porze jechały pulmanowskie wagony z niemieckimi repatriantami do granicy w Gumieńcach – dosłownie o parę kilometrów dalej. Łatwo więc nam było skojarzyć rzeczywistość, w której żyliśmy, z możliwością widoczną z naszych okien. Wtedy zdecydowaliśmy się. W Polsce nie mieliśmy już nikogo, jedyna ro­dzina to była rodzina mojej matki w Niemczech. Złożyliśmy wnioski o wy­jazd.

Odstaliśmy odmowy, mnie i siostrę wylano z pracy (mamy, o dziwo, nie ruszono), ale w 1956 r. skończyły się transporty do Niemiec. Byłem już żonaty, w 1955 r. urodziła nam się córeczka Iza. Postanowiliśmy z żoną przenieść się do Warszawy. Nie znałem tu nikogo, ale miałem pomysł. Łączył się z zapowiadanymi obchodami Tysiąclecia Państwa Polskiego. W Szczecinie zacząłem zajmować się filmem, nakręciłem kilka krótkich filmów turystycznych. Teraz to miały być filmy „na Millenium”, propagujące piękno polskiej ziemi. Z pudełkami czekałem w sekretariacie dyrektora programowego mało znanej wtedy szerszemu gronu Telewizji Polskiej. Kiedy po dłuż­szym oczekiwaniu dyrektor Jerzy Pański przyjął mnie, z zapałem przedstawi­łem mu swój plan. Kazał mi pokazać filmy kierownikowi działu filmowego Tadeuszowi Kołaczkowskiemu i zostałem przyjęty do pracy. Wraz z dwoma kolegami stworzyliśmy zespół filmowy „Millenium”. I znowu życie nabrało blasku.

Mijały lata. Pracowaliśmy z moją żoną Danusią z pełnym zawodo­wym zadowoleniem. Iza chodziła do szkoły, miała swoje koleżanki i kole­gów. Telewizja rozwijała się, była już dobrem powszechnym, choć jeszcze czarno-białym. Tymczasem, po wizycie w Warszawie w 1971 r. kanclerza Willy Brandta i ministra spraw zagranicznych RFN Waltera Schella okazało się, że załącznikiem do układu polsko-niemieckiego jest protokół o repatriacji ciągle jeszcze jakichś pozostałych w Polsce Niemców. Załącznikiem do protokołu z kolei była lista Niemieckiego Czerwonego Krzyża, na której myśmy byli od 1955 r. Otrzymawszy tę listę, Polski Czerwony Krzyż przysłał nam któregoś dnia pismo, że został podpisany układ polsko-niemiecki, że ja jestem na liście repatriacyjnej i czy podtrzymuję swój wniosek z 1955 r. W ten sposób odżyła na nowo sprawa wyjazdu, o którym już nie myśleliśmy. Tym bardziej że w 1968 r. umarła moja mama.

Wybrałem wolność – tak się wtedy mówiło. Ja z moją rodziną złoży­liśmy wnioski w Warszawie, siostra z mężem i synem – w Szczecinie. Wszystkich nas znowu wylano z pracy. Widocznie biurokracja w Szczecinie była lepsza, a może były jakieś inne powody, w każdym razie oni wyjechali pięć miesięcy wcześniej od nas. Bez pracy, bez pieniędzy – wyprzedawaliśmy po trochu nasze rzeczy i meble, i na dmuchanych materacach czekaliśmy prawie rok na pozwolenie wyjazdu. Wielu naszych przyjaciół pomagało nam, chociażby ukradkiem, materialnie i psychicznie.

Może na dwa tygodnie przed wyjazdem, już w 1972 r., przyszedł pod nasz warszawski adres list z Niemiec, że szykuje się pierwszy zjazd wychowanków mojej szkoły z Wrocławia i że z całych Niemiec i z zagranicy za­powiedzieli swoje przybycie byli wychowankowie. I że byliby bardzo szczę­śliwi, gdybym i ja mógł uczestniczyć w tym spotkaniu, ale zdają sobie sprawę, że to niemożliwe. Więc mają nadzieję, że chociaż myślami będę przy nich.

Tak się złożyło, że ten zjazd odbywał się w trzy dni po naszym wylą­dowaniu w Niemczech w obozie dla przesiedleńców. Tak że zdążyłem tylko załatwić niezbędne formalności administracyjne, wsiadłem w samochód... i pojechałem we wskazane miejsce. Był to zameczek, pięknie położony koło Steinhagen.

Odbyła się scena jak z filmu. Piękna sala rycerska, w niej trzysta pięćdziesiąt osób (byli uczniowie z żonami i byłe uczennice z mężami), nagle drzwi się otwierają i z godzinnym opóźnieniem wkraczam ja. Zrobiła się cisza, trzysta pięćdziesiąt par oczu utkwiło we mnie, ale widocznie niewiele się zewnętrznie zmieniłem przez tych prawie trzydzieści lat, bo mnie wszyscy poznali. Odbyło się wielkie powitanie, uściski, całowanie... z osobami, z których nie wszystkie przypominały tamte młodzieńcze postacie.

Była to bardzo wzruszająca scena. Ale, jak się okazało, miała też na­tychmiast praktyczne konsekwencje. Mianowicie jeden z moich dawnych najbliższych przyjaciół wygłosił przemówienie na moją cześć, wyrażając w imieniu wszystkich wielką radość, że wbrew oczekiwaniom i mimo wszystko zjawiłem się na tym spotkaniu. Ale, zastrzegł, nie pojawiłem się jako turysta, lecz jako żebrak, który nie ma nic, nawet adresu, i który dopiero będzie musiał znaleźć miejsce w życiu, w związku z czym – tu jest kapelusz.

I kapelusz poszedł w krąg. Wpadały do niego banknotu i czeki, aż zebrała się naprawdę pokaźna suma, która była dla nas, na początek, praw­dziwym dobrodziejstwem – nie mieliśmy naprawdę nic, byliśmy bez grosza, nie licząc 50 marek na drobne wydatki, jakie dostaliśmy na powitanie w obozie dla przesiedleńców.

Potem były dalsze przemówienia, a po nich zaczęli do mnie podcho­dzić ludzie z wizytówkami, zapraszając do siebie i oferując pomoc w znale­zieniu pracy, i to pracy zgodnej z mymi zawodowymi ambicjami. A byli to w większości ludzie na wysokich stanowiskach. Ich rodzice, jak wspomniałem w pierwszej części mojej opowieści, nigdy nie służyli hitleryzmowi i teraz ich dzieci, nie obciążone nazistowską przeszłością, były posłami do Bundestagu (i to z różnych partii), dyrektorami banków, właścicielami fabryk i różnymi przedsiębiorcami. W następnych tygodniach musiałem realizować te wszystkie zaproszenia – adresy były od Hamburga po Monachium; jeden odwoził mnie do drugiego. A moje starania, by utrzymać się w zawodzie, w branży filmowo-telewizyjnej, zostały poparte nie tylko oceną moich kwalifikacji, ale przede wszystkim protekcją. Na skutek interwencji w Bundestagu dostałem, natychmiast, etat w Westdeutscher Rundfunk (telewizji zachod­nioniemieckiej). W okresie, gdy otrzymanie zatrudnienia na kilkumiesięczny kontrakt mógłbym uważać za szczęście, etat był szczęściem największym – dawał o wiele większe możliwości zawodowe, a jednocześnie podstawę bytu dla mojej rodziny.

Wielokrotnie później miałem służbową potrzebę przyjechać do Pol­ski, ale moje podania o wizę spotykały się zawsze z odmową. Dopiero pod koniec lat 80. polski attaché kulturalny w Bonn zapytał mnie, czy nie chciał­bym... pojechać na Festiwal Filmów Krótkometrażowych do Krakowa. Chciałem. Od tej pory zrobiliśmy w koprodukcji z Telewizją Polską kilka filmów, w tym serial dla młodzieży. Mam też firmę w Warszawie. Moja córka, która w Niemczech skończyła historię sztuki, wyszła za Polaka, ale mieszka i pracuje – z wielkim sukcesem zawodowym – w Stanach Zjedno­czonych. Mamy dwóch wnuków, którzy są już małymi Amerykanami. Po­dróżujemy więc z żoną prawie ciągle między Niemcami, Polską, Włochami (też mamy tam dom) i Ameryką. Do Polski przyjeżdżam często, służbowo, a także – wraz z siostrą – jako członek Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich, wspomagając też finansowo np. sprawę budowy pomnika ofiar Katynia w Poznaniu.

Na tym kończy się moja opowieść. Chcę tylko dodać, że wychowanie religijne odebrałem w dwóch Kościołach: w katolickim i w ewangelickich, luterańskim. Jedna moja babka była katoliczką, druga – ewangeliczką, do tego obie patriotki: jedna polska, druga – niemiecka. Przy tych podstawowych różnicach obie się nawzajem bardzo szanowały, bardzo kochały moich rodziców i nas, wnuki. Moja mama bardzo pilnowała, byśmy chodzili za­równo do jednego, jak i drugiego kościoła, a obie babcie zamieszkały u nas w czasie wojny.

W moim życiu działo się mnóstwo rzeczy strasznych, niebezpiecz­nych, niedobrych i ten mój życiorys mógł być właściwie lada chwila prze­rwany. Ale potem działy się inne rzeczy: cudowne, wspaniałe, zupełnie niespodziane, a na ścieżce życia pojawiali się kolejni dobrzy ludzie, więc myślę, że była w tym jakaś regułą. Jakaś Wyższa Myśl, która nade mną czuwała. Opatrzność.

Notowała Krystyna Lindenberg