Pismo religijno-społeczne poświęcone polskiemu
      ewangelicyzmowi i ekumenii

11 / 1998

MYŚLANE NOCĄ

Trupy spełzały po zboczu góry...

Pięć słów. Każde z osobna – jakże zwyczajne. A połączone w zdanie... wizja. Z Dantego? Nie. Z Szekspira? Też nie, to nie Szekspir je napisał. Nie ten, który „swym wszechstronnym talentem wytyczył szlaki rozwojowe dramatu nowożytnego” (Encyklopedia PWN). Nie Szekspir – ten detalista. Nowożytny dramat, z którego wzięłam słowa mojego motta, nie zawdzięczał swojego rozwoju żadnemu pisarskiemu talentowi. Autorów ma mnóstwo – jest to praca zbiorowa, rozłożona na dziesiątki lat. Do udziału w dramacie zaproszono miliony ludzkich istnień, a i scena była gigantyczna. Aktorów, w miarę jak znikali ze sceny na zawsze, dosyłano wciąż nowych i coraz to więcej, więc w miarę jak powiększała się ich liczba – poszerzano i samą scenę. Być może już Wam świta, o czym to ja dziś rozmyślam? I dlaczego akurat teraz, w pierwszych dniach listopada?

No właśnie. Te dni należą do Zmarłych. Chodzimy po cmentarzach, odwiedzamy krewnych, przyjaciół, znajomych, wspominając – tu kładziemy kwiaty, tam zapalamy znicze, każdemu poświęcamy naszą myśl, westchnienie, łzy. Przechodząc obok wiekowych nagrobków stajemy, by z mozołem odczytać zatarte litery i daty – wiele z nich z zeszłego stulecia. Im także poświęcamy chwilę zadumy, tym, którzy umarli tak dawno i których nie znaliśmy wcale. Należą do historii ludzkości, do naszej historii.

A teraz wróćmy do tych pięciu słów: „Trupy spełzały po zboczu góry...”. To zdanie ma ciąg dalszy, równie lakoniczny, wszystkiego trzy słowa: „... odsłaniając kołymską tajemnicę”. Któż to napisał? Jeden z nielicznych, którym dane było przeżyć gułagi. Pędzony do pracy, czołgając się nową, nie przetartą jeszcze drogą, raniąc do krwi palce o ostre skały – jak zareagował, gdy zrozumiał, na co patrzy? „I dziękowałem Bogu, że dał mi możliwość i siłę, bym wszystko zobaczył.”

Myśmy tej możliwości nie mieli. Ale mimo to zgroza ogarnia mnie na myśl, że przez długie lata nie poświęcałam głębszej refleksji temu, co działo się za wschodnią granicą. W latach naszego własnego zniewolenia niewątpliwie trochę zmądrzałam, ale jakże tu porównywać nasze doświadczenia z tamtymi? Tak więc żyłam sobie swoim zwyczajnym życiem, pełnym trosk, ale i radości, wśród rodziny i przyjaciół, życiem normalnym, w którym zachowanie godności zależało tylko od tego, jaki kręgosłup zdołało człowiekowi ukształtować wychowanie i praca nad sobą. A kiedy ktoś bliski odchodził – oddawało się go ziemi, godnie, po Bożemu, ze świadomością, że do końca był wśród swoich. Czy zawsze tak u nas było w tamtych latach? Nie. Były ubeckie katowanie, w których ludzie znikali bezpowrotnie, a ich mogił nie odnaleziono do dziś. Ale o tym wiedziano, o tym się mówiło, pamięć o tych konkretnych ludziach z konkretnymi nazwiskami pozostała. Nie zginęli w wielomilionowej bezimiennej masie pomordowanych, którym dopiero w dniu Sądu Ostatecznego przywrócona zostanie tożsamość.

Ale wróćmy na nieludzką ziemię.

„Mogiła, aresztancka zbiorowa mogiła, kamienny dół, już w roku trzydziestym ósmym po brzeg wypełniony nie rozkładającymi się trupami, zaczął się obsuwać. Trupy spełzały po zboczu góry odsłaniając kołymską tajemnicę.

Na Kołymie zwłoki powierzano nie ziemi, lecz skale. (...) Skała jest niezawodniejsza od ziemi. Wieczna zmarzlina i chroni, i odsłania tajemnice. (...) Każdego spośród naszych bliskich, którzy zginęli na Kołymie, każdego spośród rozstrzelanych, zamordowanych, zamorzonych głodem można tu jeszcze zidentyfikować, nawet po kilkudziesięciu latach. Na Kołymie nie było krematoriów. Trupy czekają ukryte w skale, w wiecznej zmarzlinie.

W roku trzydziestym ósmym w kopalniach złota przygotowaniem takich mogił zajmowały się całe brygady, nieustannie drążące, wysadzające w powietrze, pogłębiające wielkie, szare, twarde, zimne, kamienne doły. (...)

Skała i Północ ze wszystkich sił opierały się tej pracy człowieka, nie przyjmując umarłych do swego wnętrza. Skała – zmuszona do ustępstwa, zwyciężona, poniżona, obiecywała, że o niczym nie zapomni, obiecywała, że będzie czekać i strzec tajemnicy. Jednakże w ciągu sześciu lat surowe zimy, upalne lata, wiatry i deszcz odebrały umarłych skałom. Ziemia rozstąpiła się ukazując swoje podziemne skarbce, albowiem w podziemnych skarbcach Kołymy znajduje się nie tylko złoto, nie tylko cyna, nie tylko wolfram, nie tylko uran, lecz również dobrze zachowane ludzkie ciała” (Warłam Szałamow: „Procurator Judei i inne utwory”. Wszystkie cytaty z opowiadania pt. „Z land-lease’u”).

Wbrew pozorom w opowiadaniu tym głównym bohaterem jest amerykański buldożer, dostarczony do kołymskiego obozu „w ramach land-lease’u”. Ten cud techniki sprawił, że więźniowie musieli czołgać się do pracy po bezdrożach, drogą dwa razy dłuższą niż stara droga, którą teraz wpełzało „przedpotopowe zwierzę” – spychacz z błyszczącym jak lustro szerokim ostrzem, metalową tarczą-odkładnicą. Ale oto wszyscy są już na górze. Szałamow stoi i patrzy: „Buldożer spychał skostniałe trupy, tysiące trupów, tysiące szkieletopodobnych martwych ciał. Wszystko pozostało nienaruszone: powykręcane palce rąk, ropiejące palce nóg – pamiątka po odmrożeniach, podrapana do krwi wysuszona skóra i gorejące głodne oczy”.

Ten, który ocalał, napisał po latach: „Później przypomniałem sobie gorejącą wierzbówkę, kwiatowe szaleństwo tajgi latem, tajgi usiłującej ukryć w trawie, wśród listowia każde dzieło rąk ludzkich – dobre i złe. I to, że trawa zapomina jeszcze szybciej niż człowiek. Jeśli zapomnę ja, tym bardziej zapomni trawa. Nie zapomną tylko kamienie i wieczna zmarzlina”.

Szałamow nie zapomniał. I dzięki niemu, dzięki jego świadectwu, mogę stojąc nad grobem najbliższych ogarnąć myślą i sercem tamte nieprzeliczone rzesze, którym przez kilkadziesiąt lat, w ukryciu przed całym światem odbierano życie na długo przed tym, nim umarli. Oni również należą do historii ludzkości, do mojej historii. I czuję się zdrajczynią. Ale czy to ma sens, by czuć się winnym z powodu zbrodni popełnianych o tysiące kilometrów ode mnie przez zdeprawowanych systemem ludzi? Zapewne nie. Ale ja czuję się winna. Czuję, że podobna jestem do tego buldożera, o którym Szałamow pisze w ostatnim zdaniu opowiadania, że po skończonej pracy „minął nas z łoskotem – na jego lustrzanej tarczy nie widać było ani jednej rysy, ani jednej plamki”.

Jaśniał więc cały nieskazitelnym blaskiem. Ale to nie był ten blask, o którym mówi Jezus: „Wtedy sprawiedliwi zajaśnieją jak słońce w Królestwie Ojca swego” (Mat. 13:43). Bo powiedział również: „Zaprawdę powiadam wam, czegokolwiek nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, i mnie nie uczyniliście” (Mat. 25:45).

I obawiam się, że gdy stanę kiedyś przed Bogiem, żadne moje racjonalne argumenty poświadczające niemożność działania nie przeważą szali z pytaniem: dlaczego nie uczyniłaś czegokolwiek?

Wanda Mlicka